Training Peaks na zielono

Training Peaks na zielono

Trening układał mi dzień. Dawał cel i mobilizował do wszystkiego.

Ciężko zrobiło się  z końcem grudnia. W święta, po pracy, wyszłam na szosę w kierunku Celestynowa. Zrobili tam super drogę. Szeroką i równą. Nie włączyli świateł. W całym mieście. Z racji oszczędności okołobożenarodzeniowych. Ciemno, zimno, zaczęło padać, ja z malutką lampką, zresztą pożyczoną od kolegi, który mieszka obok rodziców. Zaangażowałam 5 osób by zdobyć tę lampkę. ABY TYLKO TP BYŁ NA ZIELONO. Ojciec mówi: siedź w domu. Mama: niech idzie, przecież ona musi ten trening robić systematycznie, a nie kiedy chce. Wszyscy obżerali się różnymi potrawami, ja siedziałam głodna dopóki nie wróciłam do domu i nie ugotowałam sobie makaronu z warzywami. Uznałam, że jak zjem tłustego pieroga to na pewno stracę 5km do szybkości.

Mówię, że mam dosyć. Mówię samej sobie, trenerowi i rodzicom, że przez zimę i trening popadam w bardzo ciężki nastrój. Że nie mam już znajomych. Że wszyscy rzygają moim treningiem, zdjęciami z treningu i opowieściami o nim. Że inny świat mnie już nie interesuje. Że w styczniu idąc na siłownię siedzę 40 minut w szatni bez ruchu zanim wyjdę ćwiczyć. Na basen chodzę tylko dlatego, że jestem umówiona z instruktorem i mam do niego 200m. Wciąż (teraz przecież też!) zależy mi na rowerze. Rower kocham ponad wszystko. Rower wnosi do mojego życia najwięcej pozytywnych rzeczy. Pytam czy dostanę kilka dni wolnego. Mogłabym w tym czasie ubrać się jak człowiek, pomalować paznokcie, umówić się z kimś na randkę, iść potańczyć, napić się wina i porozmawiać o czymś innym niż to ile gram węglowodanów mam zjeść i kiedy. Wolnego nie dostaję. Przez całą zimę z kimś na rower wyszłam 4x. Dochodzi do mnie, że tu nie chodziło o rower sam w sobie, ale o znajomych z roweru. O te wszystkie przyjaźnie, które zabrał mi trenażer. A zima była długa. Idę do lekarza. Mówię jak jest, że odechciewa mi się wszystkiego. Że mam burdel w mieszkaniu. Że nie mam siły posprzątać. Że nie mam siły wstać. Że nic nie jem. Że nie śpię. Że nie ma komu wyjść z psem. Że moim życiem stał się trenażer. Że obejrzałam już wszystkie filmy świata, że zaczęłam oglądać z nudów „Ranczo”. Lekarz jest przebiegły. Mówi, że w moim stanie muszę zajmować się sportem. Wracam do domu i robię 2h w tym 3×12 siły. Faktycznie jak jadę rowerem to czuję się dobrze. W każdej chwili poza nim już nie.

Objawy depresji można sprawdzić w internecie. Wszystko co na ten temat kiedykolwiek napisano jest prawdą, choć cholernie trudno jest sobie wyobrazić jak to jest. Prawdziwe piekło za życia, od którego kompletnie nie ma ucieczki. Ciągła walka. Ciągłe tłumaczenie sobie, że jutro też jest dzień, że masz sobie dać radę. Że jeszcze kiedyś będzie dobrze. Że będzie normalnie. Że przestaniesz się bać. Że nie umrzesz. Gonił Cię kiedyś rozwścieczony pies? Albo facet z nożem? To to jeszcze nie był strach. Byłeś kiedyś na biegunie w niekończącą się noc polarną? To to jeszcze nie były ciemności. Kolarstwo miało raz na zawsze pomóc mi zapomnieć o tym, że kiedykolwiek byłam chora. Wszyscy, którzy wiedzieli, uważali, że to super pomysł. Że coś będzie „trzymało cie za mordę”. Już zawsze miałam żyć jak normalny człowiek. I przecież przez prawie rok się to udawało. Tylko tylko, że to rozumienie kolarstwa zakładało znajomych dookoła, pogaduchy zza kierownicy, wspólne coffee breaki, zdjęcia, śmiechy, chichy, żarty i coś tam jeszcze, czyli wszystko co miałam przez ostatnie 4 lata. Sama wizja długiego wyjazdu do Hiszpanii nie pozwalała mi jednak porzucić treningu. Jak się powiedziało a to się mówi i b. Dorośli ludzie powinni być konsekwentni. Z każdym dłuższym dniem czułam się lepiej. Czułam siłę w nogach i ogromną zmianę w wydolności. Wiedziałam, że zaraz będzie wiosna, lato. Że wrócę na pełne obroty do pracy zawodowej. Że na drodze na Leszno mam przecież dwóch fajnych kolegów i tysiąc znajomych w innych grupach, które znowu wyjadą na pobliskie asfalty. ŻE BĘDZIE ZNOWU FAJNIE. Wyzdrowiałam. Pewnego dnia poczułam się po prostu normalnie. Pełna sił, optymizmu, pozytywnego spojrzenia w przyszłość. Czekałam na wyjazd i pierwszy wyścig. Wielu osobom mówiłam jak bardzo się cieszę, jak mam dużo siły i jak wszystko się fajnie ułożyło. I że wreszcie znalazłam w życiu coś gdzie wysiłek przynosi wymierne korzyści. Niesamowite!

Nie zakładałam jednego. Że długotrwały, niekończący się stres odbierze mi efekty wielu miesięcy ciężkiej pracy. Że zniszczy mi mięśnie. Że będąc na zgrupowaniu w Hiszpanii zacznę wymiotować z niewyspania, nerwów i wysiłku. Przecież byłam tam praktycznie najwolniejsza, a byłam przekonana, że będzie zupełnie inaczej. BYŁAM W 100% PEWNA, że spędzę tam czas trzy razy fajniej niż we Włoszech. Obiektywnie rzecz biorąc, wyjazd był fajniejszy. Nigdzie nie było brzydko. Nie było brzydkiej pogody. Były palmy, morze i świetne tereny do jazdy. I ja bez siły. Z mięśniami o giętkości betonowego słupa. Z TP na zielono.

Nie wpadłam na to, że po Hiszpanii, na pierwszym wyścigu w sezonie odpadnę na drugim zakręcie. Coś, co dawało mi mnóstwo pozytywnej energii, co cieszyło mnie jak nic innego, co organizowało mi dzień, co dawało cel i pokazywało jakim, pomimo wszystko, jestem silnym i zdeterminowanym człowiekiem, nagle przestawało istnieć. A ja przecież dalej nie wyobrażałam sobie życia bez treningu i roweru. Tyle tylko, że nie bardzo miałam siłę kręcić nogami i zero pomysłu co z tym zrobić. Z mięśniami, utratą czucia miał coś zrobić szpital. Szpital, do którego dość ciężko się dostać. Czekam. W poniedziałek wyścig.

Od pierwszego maja uznałam, że będę jeździć sama. To znaczy bez trenera. Albo z kimś kto zrozumie, że nie jestem w stanie wychodzić na rower sześć razy w tygodniu. Wyjdę pięć. Z czego raz chciałabym po prostu pojeździć z kimś. Obawiam się, że takiej osoby nie znajdę. I kompletnie nie wiem kto teraz przygotuje mnie do Tour de Pologne. Na Tour de Pologne pojadę przecież nawet bez ręki i bez nogi. Obiecałam sobie przecież, że będę tam jeździć co roku.