Celowo piszę 2017, gdyż może jeszcze kiedyś tam pojadę. Z podobną chęcią pojechałabym jeszcze do Hiszpanii, w to samo miejsce, w którym byłam w marcu, bo samo w sobie uważam za świetne: trudne trasy, mnogość wyboru asfaltów, niezliczone godziny słoneczne, palmy, sklepy z przystępnymi cenami, widoki, widoki, widoki. Może w innym składzie personalnym…, a tym stwierdzeniem prosto dochodzi się do stwierdzenia: nieważne gdzie, ważne z kim.
Bo można jechać z kolegą na Tarczyn lub jeść kanapki ze zsreberka pod Agrykolą i mieć z tego świetne wspomnienia skąpane w popołudniowym słońcu warszawskim, które dzielnie przedziera się przez smog i ogrzewa twarze, a można też jechać gdzieś pod palmy, patrzeć na morze, z plecami o tę palmę opartymi, zanosić się od płaczu i tych wspomnień zwyczajnie nie mieć, bo pewnych rzeczy zdrowy człowiek pamiętać nie chce. Widzę siebie, jak kompletnie siwa idę z kimś innym kompletnie siwym i mówię: o tu, kiedyś przyjeżdżaliśmy robić podjazdy i jeść kanapki ze sreberka jak byliśmy młodzi, chodź zarówno teraz ja, jak i moi znajomi tak do końca młodzi nie są. Lubię te wszystkie wspomnienia ze schodków pod sklepem. Na takie schodki można iść w budżecie do 5zł. Wszystkich szos zdobytych samodzielnie już tak dobrze nie wspominam.
Toskania sama w sobie to świetne miejsce. Zawsze chciałam tam jechać, bo choć we Włoszech byłam wiele razy, to nigdy właśnie tam. Brak bezpośredniego sąsiedztwa morza wydłuża listę tras do zrobienia o połowę albo więcej. Jest gdzie jeździć i co podziwiać. No… może asfalt powinien być równiejszy, a cyprysów więcej. Mieliśmy szczęście trafić na 2 etapy Giro przejeżdżające obok. Niestety choroba wykluczyła mnie z jednego i ostatecznie tylko 4x wyszłam na rower.
Maj to miesiąc bez planu i bez trenera. Miałam odpocząć, pojeździć rowerem dla przyjemności. Świetna sprawa! Pojawia się Toskania. Myślę: super. Zapomnę o tej zasranej Hiszpanii. Stworzę wspomnienia. Takie, o których prawie codziennie rozmawiamy z P. przez telefon. Wydrukuję jakieś zdjęcie na ścianę (Miałam mieć takie jedno z każdego wyjazdu. Jedno, ale dobre zdjęcie na ścianę). W głowie kołatała mi myśl: wreszcie pójdę na rower z kimś. Rozumiecie? Słońce, góry, podjazdy, zjazdy, gadka, szmatka, żarty, żarciki, coffee breaki, zdjęcia inne niż 3/4 kadru z Twoją twarzą łapaną z ręki. Idziecie na 2h? Spoko. Na 3? Idę. Na 4. Dobra. Mi pasuje. Moje najprostsze marzenia nigdy nie są jednak realizowane. Pierwszego dnia pierwsza grupa odjeżdża po kilku kilometrach. Trzymanie się dalej 5 strefy tętna uznaję za niezręcznie głupie, nawet w sytuacji kiedy żaden trener tego nie obejrzy w trejningpiksie. Druga grupa, choć bardzo wesoła i pomysłowa w swych słowach, okazuje się zbyt wolna, ale czasem spotykamy się w miasteczkach i stąd w ogóle jakiekolwiek zdjęcia mojej osoby wtopionej we włoski klimat. Ostatecznie jeżdżę sama. Jak kiedyś pójdę do spowiedzi, a nie bardzo się na to zanosi, to w sytuacji braku kreatywności duchownego, poproszę o pokutę w stylu: przez miesiąc masz jeździć sama szosą.
Pierwszy dzień to 93km, część po płaskich polach, które łączą malownicze miasteczka (romańskie?). Na pewno warto zobaczyć Pitigliano, w którym powstało moje ulubione zdjęcie z Vespą (Wojtek, bardzo dziękuję!). Koniec przejażdżki to zacieniony podjazd w lesie, który ciągnie się w nieskończoność do domu. Wskakuję do basenu. Oczywiście tylko nogami, gdyż woda jest zbyt zimna. Ostatnio dowiedziałam się, że nie powinno się tak robić… bo stan zapalny, bo coś tam. Drugiego dnia trasa dookoła Góry Amiata. Tu znowu aby podziwiać miasteczko i jego chaotycznie ułożone kamienne ściany trzeba wspiąć się po krótkich, ale za to jak bardzo stromych brukowanych dróżkach. Nie można tego odpuścić! Po największym miasteczku (nazwy nie pamiętam) rozpoczyna się pojazd do domu. Bardzo długa, wijąca się w słońcu droga, Garmin prawie cały czas pokazuje 8%, woda się kończy, włączam Iron Maiden, bo jako tako trzyma kadencję. W każdym kolejnym, już bardziej tradycyjnym mieście kolejne ścianki. Zagięłam się i przejechałam wszystko bez zatrzymania. Na zjeździe zwinęłam się w kulkę na zasadzie „jutra nie ma” i czekałam na zgranie trasy Garmina, by ten sypnął pucharkami. Wiele tygodni osłabienia daje o sobie znać. Pośladki pieką jak nigdy dotąd. Prztrenowanie nie odpuściło – myśl ta towarzyszy mi aż do zjazdu. Pucharków nie ma – Garmin nie zapisał tracka wcale… Trzeciego dnia pojechaliśmy na Giro. Busem do Orvieto i stamtąd 60 kilka kilometrów do Bastardo. Drogi nie polecam. Choć widoki były najlepsze ze wszystkich dni, to nawierzchnia wyrzuciła mnie dwa razy z trasy. I naruszyła integralność szyby ekranu telefonu. Wizyta na Giro: z gorączką, która zaatakowała mnie niespodziewanie na jednym z podjazdów w połowie drogi jazdy solo w skwierczącym upale, po ciągu dziur w drodze, w towarzystwie nagłego bólu wszystkich mięśni i stawów, a przede wszystkim okropnego kłucia gardła i osłabienia postępującego z minuty na minutę. Zazwyczaj w takim stanie nie wstałabym z łóżka nawet na chwilę, więc nie mam zielonego pojęcia jakim cudem dojechałam do końca i to cały czas pod wiatr, choć siniaki po dwóch upadkach nadal są widoczne, a kolejny telefon potłuczony. Chyba nigdy nie przejechałam trasy tak wolno by zobaczyć jak ktoś jeździ tak… szybko i to dosłownie pod nosem! Po czymś takim musiałam poleżeć dzień w łóżku, by następnego dnia zrobić pętlę przez Radicofani i Campiglia d’Orcia. Pamiętny podjazd, zarówno przed, jak i za tabliczką 14%. Płuca przytykają, noga jakoś jeszcze idzie i choć Garmin wyświetlił 23%, a ostatnia niekończąca się ścianka była zwykłą ścianą płaczu w piekarniku ustawionym na 200 stopni z termoobiegiem wiejącym nie inaczej jak prosto w twarz, to dziś w końcu całą drogę jechałam nie sama i ogólnie bardzo żal wyjeżdżać…
Na pewno muszę wrócić. Co zapamiętam? Picie wody z fontanny i mycie w niej pomidorów do „obiadu” ze sklepu. Moje śmieszne próby używania języka włoskiego i dumę jak udało mi się dogadać nie używając angielskiego. Chęci podrzucenia mnie przez auta na każdym podjeździe, na który się wspinałam. Ogromną kreatywność myśli podczas zjazdów. Rozważania „po co mi było tyle treningu, skoro to na nic” na podjazdach i kto zamiast mnie stanie na podium mojego najważniejszego górskiego wyścigu. Zastanawianie się kto wypije wino wytłoczone z pobliskich, rozciągających się hektarami winorośli. Dylematy czy robić zdjęcia czy jechać (pojechałam, stąd zdjęć tak mało… i dość liche, jak na zawodowego fotografa…) oraz to czy kiedykolwiek pojadę na wyjazd, który będę miała z kim spędzić od rana do wieczora zamiast siedzenia w hotelowym pokoju i klikania w telefon, który akurat tylko w tym miejscu budynku nie łapie wifi. Choć Toskania oczywiście świetna. Zupełnie jak Hiszpania. W Hiszpanii mniej naklikałam się w telefon, choć i tu i tu go potłukłam. Chciałabym znowu gdzieś wyjechać 🙂 Chciałabym w tym roku w końcu zrealizować swoje marzenie przejeżdżenia całej zimy w Hiszpanii. Ktoś chętny? Mają tam wyjątkowo tanie mieszkania na wynajem.
Musiałam wrócić dzień wcześniej. Podczas czekania na samolot i przy zwiedzaniu Rzymu dotarło do mnie, że jazda rowerem to jest właśnie to, co chcę robić. Dotarło to do mnie po raz tysięczny. Nie zwiedzać miast w tłoku dzikich Japończyków, lasu selfie sticków, hektolitrów potu lejących się po plecach i to w dodatku pomiędzy rozwścieczonymi autami. Byłam już w wielu muzeach, kościołach, kryptach, cmentarzach i liczyłam schody tam gdzie trzeba je liczyć. Teraz chcę wszędzie zabierać rower. Nienawidzę chodzenia! Tyle o ile kolarstwo nie daje zbyt dużego wytchnienia dla mięśni, to chodzenie zwyczajnie chyba je zjada! Brrr. Wyjeżdżając zostawiłam w domu straszny syf. Pośpiech pakowania na ostatnią chwilę. Jak wróciłam z Hiszpanii, to dom był w stanie niemalże deweloperskim, wszystko błyszczało, a do kuchni wpadało wczesnoporanne marcowe światło niebywale słonecznego i ciepłego dnia, które oświetlało kwitnącego i bardzo intensywnie pachnącego hiacynta stojącego na stole. W tym samym słońcu, które wpada do mojego mieszkania chyba raz do roku, jedliśmy po podróży mrożone pierogi z truskawkami. Wróciłam i teraz. Siadłam w ciemnej kuchni, bo był już wieczór. Na stole stały sztuczne kwiatki, które niedawno kupiłam w IKEA. Znalazłam resztki tych pierogów sprzed dwóch miesięcy w zamrażalniku i rozdłubując je widelcem uznałam, że te tak samo niby mało znaczące, krótkie, codzienne momenty mogą być zapamiętane jako cudowne w swej prostocie albo wyjątkowo parszywe. A siedziałam przy tym samym stole. Z tymi samymi pierogami z Żabki. Jest prawdopodobieństwo 1 do 12, że jadłam je tym samym widelcem. Nienawidzę wracać do domu. Powtarzam pytanie: jedzie ktoś gdzieś w najbliższym czasie??