Świętokrzyskie Epic Fail

Świętokrzyskie Epic Fail

Wszyscy byli już na szosie w świętokrzyskim. Ale nie ja. A tak się składa, że moje, niemalże w 99% ozdrowiałe, kolana skłaniają mnie do odzyskiwania utraconej (przez prawie 5 miesięcy braku aktywności) wydolności, więc warto pojeździć tam, gdzie jeszcze nie byłam. Umawiamy się o 8 rano u mnie. Marcin okłada mój rower czerwonym atłasem i jedziemy. Mój rower krzyczy więc z tyłu: „Kamila, tu jest jakby luksusowo!” Dostaję czapeczkę „Kiepskich kadrów kolarskich”, mówię o sentymencie do Suchedniowa i cieszę się, że zobaczę coś nowego z perspektywy cienkiej opony, bo na MTB w okolicznych lasach byłam już kilka razy. Byłam, leżałam i latałam nie raz. Bo w górach na MTB więcej się latało niż jeździło. Z tego wszystkiego zapominam zabrać Marcinowi kanapek, które obiecałam, bo znowu mam catering dietetyczny i z braku potrzeby wyjścia do sklepu o tych kanapach zapomniałam. Zjadam łapczywie swoje 700kcl czegoś dziwnego, kiedy wyjeżdżamy z mazowieckiego.

Nigdy nie wiadomo, czy sprawdzam krzywość haka czy martwi mnie brak zaciśniętego hamulca przy takich średnich kmh rekonwalescencji…

Uwielbiam wieś. Te mało ruchliwe ulice, te domki, te zagrody dla krów, gdaczące kury, ludzie siedzący na ławkach przed domem i plączący się bez celu. Tam przecież wszyscy mówią sobie dzień dobry i nikt nigdy nie zaznał bycia samemu. Pamiętam jak moja śp. babcia spadła ze schodów to sąsiadka mało nóg nie połamała, tak szybko leciała, by ją zbierać i udzielić swej, niefachowej zapewne, ale płynącej z serca, pomocy. Dziadek natomiast do tych sąsiadów chodził zrywać kwiaty jak babcia miała urodziny. Było tam zawsze pełno ludzi. W żaden sposób nie kojarzyło mi się takie miejsce z typową miejską samotnością, gdzie nie wiesz jak sąsiad z mieszkania nad Tobą ma na imię i czy oby na pewno to mężczyzna czy już transgender. Paliłoby się, a Ty nie wiesz jak go zawołać. Poza tym pod naszym blokiem, zwanym apartamentowcem, idąc z psem, można usłyszeć, że tu jest zakaz posiadania psa oraz być bogatszym o wiedzę, że zapewne umrze on w mękach od życia w mieszkaniu, bo dostanie raka (autentyk z przedwczoraj). Nie ma tu problemu z odpowiadaniem dzień dobry. Pewnie dlatego, że nikt tu dzień dobry nikomu nie mówi. Siedzę więc sama w swoim 38m mieszkaniu, gdzie na poduszkach śpi pachnący piesek, a pokrywka od cukierniczki pasuje do abażuru i myślę jak ja tego miejsca nienawidzę. Nie to co na takiej wsi spokojnej i wesołej! Tam to dopiero jest życie! I autentyczni ludzie. Przynosiliby mi truskawki z pola na wycieraczkę, a ja z ich dziećmi grałabym w badmintona przez płot. I piłabym wódkę na dożynkach z panią ze sklepu, bo przecież dobrze by mnie znała i zawsze pytała jak się miewam i czy aktualnie z kimś spotykam. Wtedy ja na pewno opowiadałabym o tym z jakimi mężczyznami przychodzi mi się mierzyć, a ona komentowałaby to dość soczyście i obraźliwie, by na swój prosty sposób mnie pocieszyć, po czym przytulałaby mnie, może nieco zbyt mocno, ale prawdziwie do swej pełnej piersi, bo na pewno miałaby nadwagę. A ja, wyłupiastymi już od tego przytulania oczami, patrzyłabym na półkę zastawioną oranżadą Helena i innymi tanimi chemikaliami, które piłam litrami jako dziecko, bo nikt nie informował, że to niezdrowe. Od razu przypominają mi się szklane butelki na litrową colę, które ciężko było dowieźć do domu w siatce na rowerze, bo się tłukły. Takie „Ranczo” i u „Pana Boga za piecem” i to naraz. Wieś bowiem zawsze kojarzyła mi się z siecią kontaktów, pewną uprzejmością, spokojem i zapachem dymu. Z czasami, kiedy byłam nieświadomym dzieckiem i na wsi u babci spędzaliśmy całe dnie w krzakach nad Wisłą, by smażyć na ognisku złowione ryby. Dlatego też na wsi spędzałam zawsze większość wolnego czasu, snując się rowerem po jakichś dziurach i słuchałam Metalliki z iPoda.

Jak widać nie jesteśmy dziś jedynymi chętnymi do jazdy.

Od dzisiaj chyba nie lubię już wsi.

Bodzentyn. Marcin zażyczył sobie zestaw kabanosów z bułką, więc ruszam do pobliskiego sklepu, by je zdobyć. Napisałabym, że w sklepie jest brudno i unosi się nieprzyjemny zapach, gdyby nie to, że w nim po prostu śmierdzi. No nic. Wciągam powietrze i jakoś wytrzymam tę krótką chwilę – dla bywalca autobusów miejskich to nic ekstremalnego. Byle nie zahaczyć włosami o lep na muchy. Z racji na to, że do tego sklepu, choć obok jest drugi, przyszło naraz pół miasta, krótka chwila staje się wiecznością. Pani przede mną również koszmarnie śmierdzi. Moja szpiegowska dociekliwość i niespotykana umiejętność rozwiązywania trywialnych zagadek, podpowiada mi przyczynę: nie pierze ubrań! Sama gdybym w domu miała tylko pralkę Frania, pewnie też bym odpuściła od czasu do czasu, ale żeby aż tak… (O Frani piszę, bo właśnie taką kiedyś miała babcia, wtedy kiedy w drzwiach powiewały kolorowe paski, a w GSie na suficie był wiatrak śmigło – kolejne artefakty mojej nostalgii). Nie wiem skąd u mnie taka wrażliwość na zapachy. Moja czujność wzrokowa też się wyostrza. Przechodzę więc na detal. Tu wszyscy mają brudne paznokcie. Czarne. Inny człowiek przede mną ma dziurę w koszuli wielkości całego łokcia. Piwa, które kupuje mógłby więc w tej koszuli łatwo przemycać. Też nie pachnie jak z reklamy. Liczę ile jeszcze osób jest w kolejce, przykładam kartę i wybiegam. Przed nami 100 fantastycznych kilometrów na świeżym powietrzu. Wsi spokojna, wsi wesoła! To będzie super dzień w leniwym tempie i z obiecanymi smakołykami w każdym sklepie. Myślę o piwie. Bardzo intensywnie. Jak wrócę, pójdę po nie do sklepu, ale już obok.

Zdjęcia z trasy –  jest miło, wesoło i POLECAM.

Góra dół, góra dół. Nie jest tu tak „płasko” jak myślałam. Spodziewałam się ataku raptem 5%. Widzę 11. Ale zawsze jak jest bardziej stromo, to będzie ładny widoczek. Czekamy na niego, robimy zdjęcia, robimy sobie żarty. Sielski klimat kolarza romantycznego. W przerwach od wymieniania się śmiesznymi powiedzonkami i aluzjami, słucham muzyki. Ale już o tej wsi myślę jakoś inaczej niż o tej u babci, gdzie zawsze pięknie kwitły peonie, aksamitki, głośno muczała krowa za szkołą i szumiały topole. Nie wiem dlaczego. Wiem, że mam kompletnie zdewastowany mózg jak po najeździe Tatarów, syndrom stresu pourazowego w najgorszej jego postaci i że jadę rowerem, który jest chyba jedyną rzeczą łączącą mnie obecnie z miłymi, wakacyjnymi wspomnieniami z tzw. kiedyś. Tylko, że nawet obcowanie z nimi teraz jest jakieś inne.

Zaczyna kropić. Jest to kompletną niespodzianką. Szczególnie dla osób kolorujących mapy w prognozach. Na początku niewinnie. I to z takiej jednej, małej, ciemnej, wrednej chmury, która ewidentnie czuje do nas jakąś miętę i jest typem stalkera. Chowam się pod drzewem. Mam białe spodnie. Przecież miało być słońce! Kto normalny jedzie 150 km by jeździć w białych spodniach w deszczu? Informuję Marcina, że znalazłam „oazę suchości”, czyli miejsce gdzie piach jest suchy, więcej będę i ja, i mówię „pewnie zaraz przestanie”. Na te słowa obrywa się chmura. Stoję jakiś czas ze skretyniałą miną i nie wiem co począć. Niedawno oboje byliśmy mocno przeziębieni. Jest 20 stopni. Temperatura odczuwalna może 15, ale zaraz będzie i 10, bo tak działa mokra gąbka na pupie i litr wody w butach. Drzewo przestaje być parasolem i realizuję pomysł Marcina, by uciec gdziekolwiek. Chowamy się więc na werandzie domu przy jakimś gospodarstwie. Jest tam mały kotek. Od razu mi lepiej. Pobawię się z małym kotkiem. U babci zawsze było ich dużo.

Piękna, polska, złota, choć jeszcze zielona, jesień i ja.

Ktoś wychodzi. I widzi dwie zmoknięte osoby w czapkach z napisem „Kiepsko.” prawie w swoim domu. Normalne? Zostajemy zaproszeni do środka, choć mówimy cały czas, że nie trzeba, ale pewna starsza pani na pewno widzi moje siniejące usta. Stoimy w przedpokoju tego domu – pukanie do drzwi. Pewien pan ma w rękach szczeniaka i mówi, że to dziadek dał dla… Anetki (nie podam prawdziwego imienia). Co mnie dziwi, nie trzyma tego pieska, jak ja Freddiego, tylko jakoś tak bezkreśnie nieczule. Anetka nie zjawia się po pieska, więc na ręce biorę go ja. Jest typowym puszkiem. W domu gwar robi kilka kobiet, ale żadna z nich nie wie co to za pies i po co kto go tu przyniósł. Widać, że urośnie duży, ale szczeniakowy posłaniec zapewnia, że średni. Tu zaczyna się łamać moje serce. Zwierzak jest przerażony. Postawiony na podłogę, nie chodzi. Nie rusza się. Trzęsie się i głośno prycha. Głośno oddycha i nie uspokaja się, pomimo że go przytulam i robię wszystko, by było mu miło. Kiedy odkrywam, że na zewnątrz jest jeszcze bardziej zimno niż było, decydujemy, że ja tu posiedzę, a Marcin pojedzie po auto. Epic Ride Jesienne Świętokrzyskie osiemnaście kilometrów. Odhaczone. Dwa lata się zbierałam, by tu przyjechać.

Tryptyk: od załamania, po myślenie i załamania ukojenie.

Piesek dalej prycha, nie reaguje na nic. Nie chce napić się wody. Nie widzi nawet mleka. Nie chce polizać palca z tym mlekiem. Za kawałkiem kiełbasy nawet nie wodzi wzrokiem. Ewidentnie jest na coś chory. Wstaje tylko raz, by schować się za mnie. Anetka cały czas chce go nosić na rękach, ale kiedy mówię, że piesek źle się czuje, ta idzie po swój różowy zestaw małego lekarza i z powagą zaczyna go leczyć. Podstawia mu nawet miseczkę, na wypadek gdyby wymiotował. Potem weterynarza gram ja, a ona jako pacjenta przynosi innego pieska, tym razem pluszowego. Dla rozruszania tego poprzedniego, któremu, jak jej zasugerowałam, obiecuje dać na imię Puszek, przynosi małego kotka. W domu unosi się krzyk, że uciekł królik. Siedzę więc cała mokra w przedpokoju u obcych ludzi i plastikowym stetoskopem badam szczeniaka, który według mnie jest u kresu wytrzymałości nerwowej, więc z marszu czuję z nim pewną więź.

Puszek u lekarza.

Anetka okazuje się niezwykle rezolutną dziewczynką. Jest doskonała bajkopisarką i na pewno przewyższa inteligencją inne dzieci w klasie. Bardzo ciekawy z niej rozmówca i zna wiele terminów medycznych, o których mi opowiada, wypisując recepty dla chorego pieska. Czasem otwiera zamknięte drzwi i chce podzielić się czymś z resztą rodziny, ale nikt jej nie słucha. Moje serce ma się coraz gorzej. Widzę ponadprzeciętnie intelektualnie rozwinięte dziecko z doskonałymi umiejętnościami komunikacyjnymi, które mówi do dorosłych, ale oni traktują ją jak muchę. Przychodzi kolejny domownik i zaczyna komentować, prychając głośniej niż świeżo upieczony Puszek „no ciekawe kto temu psu da jeść”. Dziecko błagające o pieska i słuchające prychania. Zespół stresu pourazowego polega na tym, że mózg w kółko odtwarza niemiłe wspomnienia z życia. Zaczynam być przerażona, co racjonalnie jest reakcją przesadną, ale tłumaczę sobie, że to objaw choroby. A może po prostu wrażliwości, której brakuje ojcu Anetki, gdyż ta mówi mi otwarcie, że trochę się boi kiedy tata wróci, bo on psy bije. I zgaduje, że może ten też był bity. Razem widzimy, że pies miał ucięty ogon. Na tę dolegliwość Anetka proponuje „dwa zastrzyki codziennie do południa”. Na trzymanie innego psa na łańcuchu na zewnątrz w kompletnym bałaganie tego gospodarstwa jeszcze nikt niczego nie zaproponował.

Kiedy miłe dziecko prosi o uśmiech 🙂

W tle toczy się życie rodzinne i sąsiedzkie. My z Anetką i Puszkiem siedzimy w zamkniętym przedpokoju. Z jednej strony bardzo się cieszę, że mogę marznąć mniej, korzystając z tej, co prawda dziwnej, ale jednak miłej półgościnności, a z drugiej sama nie wiem co mam myśleć. Kiedy Anetka zagaduje, że piesek jest chory, słyszy pytanie „a modlitewki znasz już? Rano i przed spaniem mówisz?”. Dowiaduję się też tego, że to Bóg powinien osądzać księży pedofilów i że na wsi były przypadki, ale kto by się tym przejmował. Na kanale 17 zawsze „był Watykan i Niepokalanów” a teraz nie ma. Chyba pilot popsuty. „Po co on tego psa zniósł, przecież tu każdy z głodu zdycha”, do tego „no gdyby dali mu jeść to może by i żył”. Wszystko mówione dziwną wiejską gwarą. Tylko pięcioletnia Anetka mówi normalnie. Po godzinie, kiedy zrobiłam się już całkiem sina, proszę ją czy nie dałaby mi jakiegoś koca. Biegnie do łazienki, zachwycona, że może coś dla mnie zrobić, i przynosi ogromny ręcznik, którym bardzo troskliwie i dokładnie mnie owija, przypominając, bym miała go również na głowie, bo się rozchoruję tak jak Puszek i będzie musiała zrobić mi zastrzyk (zapewne dawkowanie: dwa do południa). Jestem zakochana w tym dziecku. I bardzo mocno niezakochana w tym jak traktuje ją otoczenie. Co myślę o Puszku, to już nie wspomnę kolejny raz. Oddycham buzią, bo gigantyczny, choć miękki i miły ręcznik ma bardzo silny, brzydki zapach i robi mi się niedobrze. Z głodu, zimna i od tego ręcznika. Anetka bierze mój aparat i prosi o instrukcję zrobienia zdjęć. Każe mi pozować i uśmiechać się. Lubię swój uśmiech na tym zdjęciu, bo robiąc go patrzę na taki wesoły promyk, jakim jest ta dziewczynka, która wręcza mi zestaw małego lekarza, po to bym sprawdziła, że czy nie na sobie pcheł Puszka. Puszek ma i pchły i pewnie kleszcze. W tle słyszę, że uciekł od suczki. Ale średnio wierzę. Ktoś z rodziny zaproponował mi ciepłą herbatę. Bardzo dobra, taka z cytryną i słodziutka. W domu nie chce mi się kupować cytryny, bo szybko się psuje. Podchodzi do mnie sąsiadka, która idzie już do domu. Ściska, łapie za głowę, tak bardzo serdecznie, ale i nachalnie i mówi, że ja na św. Krzyż to na pewno bym nie wjechała bo to „łooo łooooo” i dobrze, że pada „bo ziemniaki będzie łatwiej zebrać”. Martwię się trochę, że zaraz zacznie mnie całować. Jestem w stanie lekkiej hipotermii, mocno mentalnie zamulona, więc czekam tylko na odgłos silnika. Herbaty nie dopijam (czego żałuję, bo smakuje mi nieziemsko), bo zjawia się Marcin. Ma miły gest i za przetrzymanie mnie pod dachem, wręcza gospodarzom słodki upominek. Puszkiem też jest nieco przejęty.

Żonobijka firmy Craft i mokra blond Włoszka pełna radości z odwiedzin na polskiej prowincji.

Magia ciepłego ubrania. I ogólne wrażenia wyrażone gestem.

Będę myślała o tej „ponad godzinie”, którą przesiedziałam na schodku, patrząc jak nieprzeciętnie barwne dziecko jest ignorowane, jak puszkowaty piesek zaraz zdechnie ze strachu (lub choroby, która go dławi) i słuchając mądrości sąsiadki, których spisanie zajęłoby mi cały wieczór. Wracam do domu. W Żabce nie unosi się żaden zapach. Mój pies nie trzęsie się ze strachu, a skacze z radości. Przykryta dwoma kołdrami, trzymam go na kolanach na kanapie, w swoim pustym i tak samo ładnym, jak i smutnym mieszkaniu, przesuwam policzek po jego aksamitnych uszkach i czuję, że dziś ktoś mi wsadził widły miksera do głowy. Nie jestem w stanie nawet wkurzać się na to, że z trasy nic nie wyszło, bo zamiast umysłowej trzeźwości mam jakąś mdłą papkę między uszami. Myślę o tym, czy Puszek dożyje końca tygodnia i kim będzie Anetka jak będzie w moim wieku. Ale bardziej o tym o czym ona w moim wieku będzie myślała.

Jedyną ochroną dla mojego skurczonego i przewrażliwionego hipokampu jest już tylko siedzenie z psem w mieszkaniu – w ten sposób nikt nie naraża mnie na żadne przykrości, flashbacki i inne ponure zdarzenia, które inni skomentowaliby pewnie tylko śmiechem. Do czasu aż sami będą musieli chodzić spać kilka razy dziennie by wyłączyć swój nadgorliwy mózg.

A to miał być fajny, szybki wypad. Po którym miałam wrzucić sporo fajnych zdjęć i napisać kilka śmiesznych zdań o wymyślonych, ośnieżonych szczytach Gór Świętokrzyskich, nieistniejących przełęczach i tym, że cieszę się, że znowu mogę jeździć rowerem. Ale zeszło to na drugi plan. Musimy w końcu zrobić te pętlę, więc trzymajcie kciuki, by było to jeszcze w tym roku.