Wczesnym rankiem, kiedy nad Hiszpanią słońce jeszcze na dobre nie wstało (ale my i tak narobiłyśmy sobie po sto ostatnich selfie na balkonie, tak że sobą zasłoniłyśmy całe morze) nic nie wskazywało na to, że ten dzień będzie taki długi i nerwowy. Pojedziemy na lotnisko, wsiądziemy do samolotu, wylądujemy w Warszawie i ja pobiegnę nagrywać filmik jak witam się z pieskiem (zdjęcie główne). Nic z tych rzeczy.
Wysadzę Was i już sobie dojdziecie
Początkowa przemiła podróż obfitowała w salwy śmiechu, może nawet trochę zbyt śmiałe i optymistyczne, jak na smutny powrót z 11 tygodniowych wakacji i, co prawda zażyłą, ale jednak dość krótką znajomość z kierowcą. Możliwe też, że zaczęłyśmy trochę za bardzo pajacować (tak, to dobre słowo!), bo ni to żartem, ni to serio, wspominany sympatyczny kierowca, chciał nas wysadzić 10km przed lotniskiem z tekstem „dziewczyny, dojdziecie sobie już stąd, nie?”. Ja nawet widziałam jak idziemy poboczem z tymi tobołami i na zmianę każda z nas jedzie na torbie z rowerem… po czym zaniosłam się śmiechem na nowo.
W tamtej chwili to było mało znaczące, ale potem okazało się jednak kluczowe. Otóż podczas tej wesołej podróży mój trzykrotnie były chłopak (są wątki, których się nie rozwija, hehe) sformułował myśl o nieodżałowanym braku wybuchu wulkanu, którego pył wspaniałomyślnie zablokowałby ruch lotniczy, dzięki czemu nie wróciłabym do domu. I wtedy mógłby pojawić się on: dzielny wybawca od kłopotów wszelakich, szczególnie tych, w które wpędził mnie sam. Klasycznie posłałam mu kilka ciepłych jak zimowy, hiszpański wiatr, słów godnych każdego dyplomaty i dla świętego spokoju skasowałam wiadomości, by kontynuować rozmowę w stylu wesoło zaczepnym i dalej chichotać jak gdacząca kura. Niestety kierowca nie włączył żadnej polskiej piosenki, bo mogłabym krzyknąć: ZNAM TEKST. Wtedy spacer na lotnisko byłby pewny jak 20 dni deszczowych w lipcu w Juracie.
Slalom gigant
Alicante. Tu przechodzimy na czas teraźniejszy, który wydaje się bardziej dynamiczny. Na początek kolejka, której nie widziałam nigdy na żadnym lotnisku. A zadawanie się z dyplomatami (chyba lubię to słowo!) wszelkiej maści i własny pęd do opuszczania domu posłały mnie w życiu już na wiele lotnisk. Nic nie zmąci mojego spokoju i radości z powrotu do domu po tak długim czasie – tak sobie pomyślałam. Nawet to, że moja torba z rowerem i inne bagaże cały czas spadały z wózka, którego prowadzenie po labiryncie tej kolejki powinno wymagać uprawnień co najmniej na wózek widłowy. Żaden słupek z taśmą nie pozostał na swoim miejscu po tym rajdzie, co budzi kolejne salwy śmiechu, bo Ola to w końcu bardzo wesołe towarzystwo i spędziłam z nią najfajniejszy tydzień tych przydługich wakacji, które powinnam nazwać raczej „zimą w mieście”. Kolejny raz słyszę jak ktoś wypowiada moje nazwisko w sposób budzący rozpacz wszystkich lingwistów świata, w tym największą moją, ale to nic, bo przecież już za 5 godzin będę witać się z pieskiem! Wszystkim dookoła odpowiadam, że to nie jest kontrabas, jak i wyjaśniam również, że żałuję niebycia muzykiem, bo mogłabym pograć i umilić podróżnym czas ten przydługi oczekiwania. Na pytania czy trenuję kolarstwo odpowiadam zgodnie z prawdą, że jeżdżę rowerem.
Nic nie zapowiada katastrofy.
Przepraszam, ile waży ta torba?
Wątpliwej jakości przygoda zaczyna się przy kolejnym stanowisku, gdzie jest ważony dodatkowy sprzęt, oznaczony symbolem psa (mrozi mnie na samą myśl o oddaniu swojego miniaturowego jamniczka do luku bagażowego!), deski surfingowej (zawsze chciałam nauczyć się na niej pływać i ciągle mieć pięknie utlenione słońcem włosy) i chyba właśnie roweru (motyw kolarstwa w moim życiu jest raczej dobrze znany, więc nie wymaga dodatkowego przypomnienia redakcji).
Byłam pewna, że to tylko omamy spowodowane długim przebywaniem na słońcu w ostatnich tygodniach są odpowiedzialne za to, że torba z rowerem przytyła ledwie… 22 kilogramów. Kiedy ważyłam ją na Modlinie miała 25kg. Po zjedzeniu żeli, białka i izo, czyli po odchudzeniu jej, na wyświetlaczu pokazały się cyfry 4 i 7. Słownie: czterdzieści siedem kilo. Wyczuwam problemy i przestaję chichotać. Rozlane w torbie perfumy też czuję. Nie wiem co mocniej. Chyba jednak perfumy.
Wypakowujemy. Wszystko i na środku. Do zamknięcia bramki 20 minut. W powietrzu latają kable, ładowarki, pomiary mocy, ciastka, proszek do prania, majtki, kapcie, skarpetki, kosmetyki, ubrania, no wszystko. Jak w Zarze w ostatni dzień podwójnej wyprzedaży. I styropiany, które Piotr wręczał mi na środku ulicy, czyli na zakazie postoju i kazał udawać, że musimy tu stać, bo akurat mnie potrącił i spisujemy oświadczenie. Obsługa lotniska ma miny jakby czekała na to aż wyjmę z tej torby nogę szynki i zjem ją w popłochu, bo przecież lepiej odchorować niż ma się zmarnować, skoro w tej Polsce taka bieda. Oczami wyobraźni widzę siebie jak pazernie wciskam kolejne kawałki tej szynki do buzi. Swojej i Oli. Dopycham nogą bagaż podręczny (nie szynkę do buzi), wyrzucam rzeczy nadające się do wyrzucenia, walcząc ze sobą, by nie pozbyć się piwa na prezent i wspólnymi siłami pakujemy torbę z rowerem na wagę, co wygląda tak jakbyśmy chciały przenieść rękoma słonia z podłogi na wersalkę.
Ubyło ledwie 7kg. Mnożę 11 euro razy 7, szukam portfela (zgubiłyśmy go w gąszczu ciuchów podczas przepakowywania), wyciągam banknoty i biegnę z tą torbą, na wpół otwartą, więc ciągle coś się z niej wysypuje, w kierunku poprzedniego stanowiska. Cała mokra wpycham się w kolejkę, rzucam pieniądze na ladę jeszcze zanim zacznę tłumaczyć sprawę, a mój oddech przypomina legendę (mit?) o Filippidesie dobiegającym do Aten po wojnie . Kobieta uparcie pokazuje mi dwa palce. Chyba myśli, że jestem głuchoniema. A może ja za dużo macham rękoma? Nie czas na takei rozważania. W każdym razie okazuje się, że w ofercie Ryanaira mogę dokupić tylko 2 kilo. Tu nie trzeba doktoratu z ekonomii, bo jak nie liczyć, 2 kilo to nie 10. Nie ma już czasu na kupienie dodatkowej walizki. Dwie torebki pełne lajkry żal wyrzucić. Dalej nie wiem jak ubrania rowerowe mogą ważyć 22kg (nawet nieodwirowane) i nie dowiem się tego pewnie nigdy. Ola mówi, że musi jutro do pracy i odbiega. A ja stoję jak otumaniona nad tą torbą, która nie ma już nic wspólnego z jej początkowym porządkiem i patrzę tępym wzrokiem w dal, myśląc, że to całkiem możliwe, że na świecie nie ma linii lotniczych, które zabiorą tak ciężki bagaż, a te transportujące czołgi wydają się mało osiągalne w lotnictwie cywilnym.
Ciężko ocenić ile czasu tak stałam.
Tonący brzytwy się chwyta
Chwyta, chwyta. Tylko czy ktoś kiedykolwiek widział unoszący się metal na wodzie? Brzytwy są metalowe, prawda?
W każdym razie, po chwili przytępienia przychodzi oświecenie. Przecież wspominany już wcześniej mój były chłopak, który przyjechał do Calpe specjalnie po to, by przesiadywać na ławce pod moim blokiem, akurat tego dnia wraca autem do Warszawy. Już wiem, co czuła Skłodowska, odkrywając rad! Czuła się jak odkrywca! (Czyli genialnie!) Wspominam akurat ją, gdyż ze swoim mężem mieli to szczęście lubić to samo, więc w podróż poślubną pojechali rowerami. Można śmiało założyć też, że łączyła ich pewna nienamacalna, nomen omen, chemia. A potem, jak to już w tym szczęśliwym życiu bywa, Piotr zginął w wypadku, a Marii pozostały marne romanse i dalsze grzebanie w menzurkach.
Jak gdyby nigdy nic, tak jakbyśmy byli najlepszymi kumplami, którzy wczoraj byli na piwie, ja zostawiłam u niego na przykład parasolkę i chcę ją odebrać, dzwonię i pytam: czy ty przypadkiem nie jedziesz do Warszawy? No wyjeżdżam za 10minut. To świetnie się składa!! Zabierzesz mnie ze sobą? Wszystko wypowiadam bardzo pewnym głosem, którego uspokojenie kosztowało mnie z tysiąc kalorii. Siadam i czekam godzinkę aż przyjedzie. Dla rozluźnienia naprawdę silnych nerwów pogram sobie w żelki Jelly Splash (polecam, jestem już w pięćsetnej rundzie), które rozładują mi 3/4 baterii w telefonie. W międzyczasie uświadamiam sobie, że nie dojedziemy do Warszawy na czas, czyli nie pójdę do umówionej pracy w poniedziałek.
Zaczyna mnie mdlić i odkładam grę, bo trzęsą mi się ręce.
Chyba nie tylko torba przytyła
Przyjeżdża. Rzadko widzę tak skrajnie nieludzko zadowolone twarze. Przecież wszyscy moi przyjaciele to mniej lub bardziej zgnili dekadenci. Gdyby nie potrzeba szybkiego dostania się do domu wybiłabym mu wszystkie zęby z tego rozsyłanego na prawo i lewo, jak na Oskarach, uśmiechu, tylko po to by przestał się wreszcie cieszyć z sytuacji, która dla mnie nie jest do końca aż bardzo zabawna, a już na pewno nie okaże się darmowa. Rzucam wszystko i biegnę do toalety, gdzie w geście chytrej zemsty naciskam 3x czerwony guziczek, który jest równoznaczny negatywnej opinii w temacie czystości toalet, choć oczywiście nie jest brudno, ale niech to lotnisko ma za swoje! Naciskam go z siłą uścisku pitbula i wściekłością Chopina po nieudanym koncercie. Moja fryzura zaczyna przypominać hybrydę Cruelli Demon z dalmatyńczyków i Ś.P. Zbigniewa Wodeckiego od Pszczółki Mai. Wygłaszam tyradę na temat zepsutych wag, tak żeby, mimochodem oczywiście, słyszała mnie cała okolica. Mówię, ze złożę skargę, bo to niemożliwe, bo to niesprawiedliwe, bo to „banda złodziei, decydentów, oszukali mnie…” ale nie teraz, bo nie mam gdzie tej torby zważyć. Słowo „skarga” wypowiadam wiele razy i z różnym akcentem. Bartek podaje mi wagę. Poprawia mi się humor. Nie od wagi. Od wybawienia. Wskakuję na nią sama. Wszystko wskazuje na to, że i ta oszukuje, więc na środku parkingu zaczynam się rozbierać, by ważyć mniej. Widzi to dużo osób. Nie rozumiem jak można tyle przytyć. W ogóle coraz mniej rozumiem. Jeszcze tylko domknięcie wyładowanego po brzegi, jak Nil podczas nawożenia pól, samochodu i w końcu odjeżdżamy.
Uliczkę znam w Barcelonie
Do Barcelony jest ponad 500km. Nie jest to rzut beretem ani, bardziej poprawnie politycznie mówiąc, frisbee. I choć na autostradach rzadko są korki, to jednak cały czas siedzę w nerwach czy zdążymy. W międzyczasie próbuje kupić nowy bilet. Wizzair zablokował mi konto. Nie wiem dlaczego. Mail ze zmienionym hasłem nie dociera. Ze sprawdzonego źródła wiem, że bilety zostały jeszcze tylko cztery. Pierwsza karta nie działa. Druga nie przechodzi. Kiedy dzwonię do banku w sprawie trzeciej, dostaje informację, że posiadacz karty nie żyje. Spokój. Tylko spokój mnie może uratować. Pograłabym w żelki, ale przecież rozładował mi się telefon, bo powerbank, którego ładowałam całą noc nagle się zepsuł. Mijają ciężkie godziny w aucie, w którym akurat nie działa klimatyzacja. To znaczy nie ma jej wcale, więc niby jak ma działać. Na stacji benzynowej wiatr rozwiewa wszystkie moje papiery. Łapię głównie te z ubezpieczeniem, bo wyczuwam, że właśnie to może się przydać. W końcu kupuję bilet. Od razu z… ubezpieczeniem w razie niezdążenia na samolot. Przypomniały mi o nim latające papiery. Dochodzi do mnie, że sama autostrada kosztuje połowę biletu, ale co tam, MUSZĘ być w pracy w poniedziałek. Długo mówię coś o „chciwych maszynach” i ich mało kompetentnej obsłudze. Wakacje wakacjami. Jestem fotografem. Praca może nie tak znowu jak każda inna, ale jednak przelewy przychodzą. Nie zacznę sezonu zdjęciowego odwołanym zleceniem. Gdyby nie to, bylibyśmy właśnie w drodze na Stelvio. Przywilej bycia człowiekiem bez większych zobowiązań. Oczami wyobraźni widzę ośnieżone Alpy, w których będę jutro lub pojutrze. Złożę rower i bezceremonialnie sobie pojeżdżę.
Ale w końcu jest. Tablica Barcelona. Pomyślałam o Freddim, tym razem Mercurym. I o Zbigniewie Bońku.
Hiszpański porządek
Dojeżdżamy na styk. Styk jest wtedy kiedy stajesz na toaletę na środku drogi, bo kolejna stacja benzynowa może zabrać cenną minutę. Terminal numer 1. Znajduję torbę odpowiednią rozmiarem do Wizzaira. Wyrzucam z niej wszystko. Przepakowuję laptopa i biegnę. Ostatecznie okazuje się, że mam w niej jeszcze kapcia, rozgniecionego banana, kilka skarpetek i rozlane kosmetyki. Rozlane kosmetyki nie są tak mało szkodliwe, jak poprzednie rozlane perfumy, ale przynajmniej kapeć ma ładny makijaż. Patrzę na listę lotów. Mojego, jak się okazuje, NIE MA. Informacja jest na pewno daleko, to bezbłędnie zgaduję, nawet nie pytając. Biorę chyba udział w jakimś wyjątkowo skomplikowanym biegu na orientację. Wózków brak. Laptop waży ze 4kg, ładowarka może i drugie tyle. Dobrze, że mam na sobie puchową kurtkę, to wcale się nie zaziębię biegając tak w kółko po dusznych pomieszczeniach. W końcu dowiaduję się, że mój lot jest z drugiego terminalu, który jest kilometr dalej. Na piechotę na pewno nie zdążę, więc biegnę z powrotem do auta. W międzyczasie przewracam się o rozwiązaną sznurówkę. Na swój sposób cieszę się, że to dobrze, że mam dwa takie same buty i jeszcze wszystkie zęby (zawsze liczę po upadkach). Wsiadam znowu do auta. Dookoła same remonty i pokreślone drogowskazy. Informuję, że przecież zapłacę za wszystkie mandaty, ale JEDŹ. Tym razem na liście mój lot już jest. Bramka nr 3. Ja jestem przy 70. Zaczynam poważniej myśleć o triathlonie.
Nagle serce mi staje i nie chce już więcej zabić. To niby wyczekiwana sytuacja od lat, ale teraz jakby nie w porę. Dotarłam. Varsovie CERRADO. Nienawidzę czerwonego koloru! Nienawidzę mówić nienawidzę. Przecież moje życie miało być już takie pozytywne! Wpycham się i próbuję kulturalnie wyjaśnić tajemnicę zamkniętej bramki. W odpowiedzi otrzymuję, że to zasługa zwyczajnej pomyłki. Proszę pani dokumenty. Acha. Wywalam wszystko z torby przy jej prześwietlaniu. Obsługa postanawia poukładać moje rzeczy jak w bombonierce (trwa to wieki) i cofa mnie jak bumerang, raz w tą, raz w tamtą. Mam 10 minut. Od rana, a jest po 19, zjadłam jabłko i dwie bułki. Zaczynam myśleć o tym, że chyba pierwszy raz w życiu upije się w samolocie. Obsługa zabierająca bagaże podręczne do luku, widząc, że jeszcze nie wróciłam po piątkowej drodze krzyżowej do domu, od razu mnie mija i mojego nie bierze. Uff. Orientuję się, że mam miejsce przy oknie, co w końcu wyzwala uśmiech na mocno zestresowanej i ściśniętej twarzy. Siadam i choćbym bardzo chciała, to nie zasypiam. Do czytania też nic nie wzięłam. Pół samolotu też nie ma nic do czytania. Do słuchania również. Wiem, bo zrobiłam sobie test śmiałości i zagadałam do wielu osób. Samotne podróżowanie i mieszkanie gdziekolwiek solo to jeden wielki test na śmiałość i nieśmiałość w jednym. W ten sposób podróże kształcą, nawet jak nie zwiedza się kościołów i zamków, choć na jednym byłam, przez co nie poszłam na rower 3 dni, bo takie miałam zakwasy w łydkach.
Czy to Warszawa?
Po 2,5h pojawiają się światła miasta. Pewna Ukrainka pyta mnie czy to Warszawa. W Hiszpanii wszyscy mieli mnie za Ukrainkę. Pomimo, że odczuwam z tą kobietą pewną więź krwi, odpowiadam, zgodnie z prawdą: wie pani co? Nie mam pojęcia. Możliwe. Właściwie to wszystko jest możliwe. Ja już sama nic nie wiem. Jestem zmęczona. Do widzenia.
W końcu mój ciężki stan umysłowy, podobny do tego, co odczuwają ludzie po wylewie, zaczął powoli odchodzić, by dać miejsce kompletnej głupawce. Zauważyłam, że ludzie dziwnie na mnie patrzą, gdy jak tylko wysiadłam z samolotu (o dziwo jednak w Warszawie, choć z wielogodzinnym opóźnieniem i jakby z innej linii), zaczęłam mówić do współpasażerów autobusu prawdopodobnie nigdy nie słyszane tu słowa „jak tu ładnie!!!!”, „jak tu ciepło!!!!”. A że przy okazji uśmiechałam się bardziej tajemniczo niż Mona Lisa po paru piwach, to mogłam liczyć na podwójne miejsce siedzące, bo nikt nie chciał przebywać w moim bezpośrednim sąsiedztwie. Siedziałam i uśmiechałam się sama do siebie dalej. Byłam prawie w domu. A w domu równa się z pieseczkiem. Z moim ukochanym, aksamitnym, przemiłym, przecwanym i najbardziej w świecie przebiegłym pieseczkiem.
Zaczął się dość ciężki powrót do rzeczywistości.
Poniedziałkowe zlecenie niezwykle udane i w dodatku z przesympatycznymi klientami. Dopiero wtedy zaczęłam na dobre cieszyć się z tego, że nie pojechałam w te Alpy, tylko na lotnisko do Barcelony. Ola natomiast otrzymała informację o pobycie swojego auta (przez 11 dni) na parkingu straży miejskiej. Wczasy jakby podrożały 🙂 🙂
Potem wróciła wiosna. A nawet lato. Chwilę mi zajęło dojście do wniosku, że nie mam wyjścia, jak jednak tu być.
P.S. Nie jedzie ktoś w Alpy w najbliższym czasie? 🙂