Pierwsze szosowe kilometry

Pierwsze szosowe kilometry

Wpis z 27 lipca 2014

Łukasz wczoraj pożyczył mi swoją szosę. Szosa to taki rower na asfalt lub droga, ale w tym wypadku chodzi właśnie o rower 🙂 Właściwie to on mi go nie pożyczył, a się ze mną zamienił. Parę uderzeń młotkiem, 3 osoby, 6 mniej lub bardziej chudych ramion i pedały zmienione. Ruszamy. Jest sobota. Parno jak w tropikach. I wtedy zaczyna się kompletnie nowy rozdział w moim życiu (teraz, prawie 3 lata później nie wyparłabym się tego zdania ani trochę, choć faktycznie jest nadęte i pompatyczne).

4 ruchy korbą i mam 35 na Garminie. Następne kilka i 42. TO JEDZIE. To nic, że moje ręce umarły (po latach odkryłam, że trzymanie zębów przy mostku to nie był najlepszy pomysł na jak najszybszą i jak najwygodniejszą jazdę), że strach przed nieznalezieniem hamulców był początkowo większy niż Świątynia Bożej Opatrzności, że mam rany na czymś co nazywam „żabią błoną kciuka”, a mięśnie barków i karku mam bardziej zakwaszone niż brzuch po robieniu nożyc nogami na czas w podstawówce. Te 107km to była zdecydowanie najlepsza nieterenowa przejażdżka w moim życiu. Serio. Zero wysiłku, zero zadyszki (teraz zastanawiam się jak to było możliwe… ale może byłam w jakimś szczytowym momencie życia i właśnie wtedy trzeba było zacząć trenowanie????).

Co prawda jazda w najniższym uchwycie i stawanie na korbach to jeszcze nie moja bajka (Boże jak można było być aż tak głupim by tak napisać?? 🙂), ale już wiem, że po prostu taki rower muszę mieć 🙂 TU I TERAZ! (czytając to 3 lata później odczuwam sporą radość, jak one oba tu po prostu stoją).

Poza tym spędziliśmy sobie miło i treściwie popołudnie. Do Łukasza leciały krowy, do Sławka tylko dym, do mnie nie zdążyło dolecieć nic, bo w czasie kiedy chłopaki nawiązywali znajomość przy ognisku, mi pozostało chodzenie po drewno.

Napisałabym jeszcze parę słów o maratonie Mazovia 24h (późniejsze lata to już chyba tylko apteka 24h), na który przecież pojechaliśmy, by popijając kolejne piwa, popatrzeć na ludzi bardziej ambitnych, ale przy moich szosowych przeżyciach i entuzjazmie jazdą samą w sobie, taka Mazovia to nic! Teraz muszę dopisać, bo wtedy było trochę wstyd, że kolega Jacek, którego pojechaliśmy tam odwiedzić zszedł z trasy, zjadł kiełbaskę z ogniska (tylko dlatego, że Łukaszowi nie smakowała), popił piwem i wrócił na rundę. Ostatecznie zajął jakieś niezłe miejsce jak na niefart nieusłyszenia budzika po kilku godzinach snu w przerwie.

Aha. Szosa będzie wisiała na ścianie nad kanapą (teraz mam dwie szosy, dwie czarne, choć chciałam mieć białą ponad wszystko i żadna nie wisi na ścianie…). Zaraz koło Freddiego. Ładnie im razem będzie. (W tym czasie, 3 lata temu, urządzałam mieszkanie. Obecnie na ścianie są 2 plakaty Freddiego Mercurego oraz mieszka ze mną jamnik, również Freddie. Poza tym niewiele się zmieniło 🙂 a może właśnie wiele 🙂 mam na pewno grubsze uda nad kolanem.)