Event Festive500 2017

Event Festive500 2017

Dzień pierwszy: Wigilia.


Po kilku miesiącach jazdy bardzo sporadycznej. Myślę: jak nie zacznę jeździć teraz to w zaplanowanej Hiszpanii umrę po pierwszym dniu. Festive to dobry pomysł, aby zmobilizować się na nowo, szczególnie jak wiesz, że bez powrotu do roweru będzie z Tobą tylko gorzej.

W wigilię ludziom , którym i tak nie jest zbyt wesoło i czują się chorobliwie źle, jest jeszcze bardziej smutno, pusto, szaro (ta pogoda :)) niż zwykle. Wstajesz rano, w Twoim mieszkaniu oprócz psa nie ma kompletnie nikogo, jest ponuro, zimno, nie masz choinki, bo to zbyt wiele trudu by ją ubrać, a siedzieć przy niej samej jednak jeszcze gorzej, na ustawkę nie wstałaś. Do kolacji wiele godzin, więc pozostaje albo przysiąść na kanapie i myśleć czy to Twoje ostatnie święta albo wypić odżywczy koktajl (kiedy wcale nie możesz jeść normalnego jedzenia, to takie mikstury są jedyną drogą osiągalną w domowym zaciszu – wielkie dzięki dla mojej sąsiadki za zorganizowanie mi czegoś takiego!) i resztkami sił ubrać się w tysiąc wind-water-superproof-odpornych-na-wszystko czarnych jak tęcza Twojego życia ubrań,  zorganizować transport dla psa i prezentów, a samej pojechać okrężną drogą do rodziny, śpiewając sobie sinymi od zimna i deszczu ustami „Driving home for christmas”, milknąć jednak, kiedy mijasz dom babci, która odeszła kilka tygodni temu, ale zawsze jak jeździłaś do niej rowerem to częstowała Cię czymś smacznym i lamentowała, że „jak to możliwe jechać taki kawał, poproś kogoś to Cię zawiezie autem do domu, łoo Bożeee, ciocia pościeliła ci już łóżko, więc może zostań na noc, pójdziecie sobie rano z wujkiem na ryby”. Czym jest strata bliskiej osoby, jak wcześniej odeszły inne, to chyba nie będę pisała, bo nawet nie wiem co można napisać.

Wracając jednak do sedna „konkursu”, dzięki któremu pół Polski nie przytyła i nie spiła się codziennie w okresie świątecznonoworocznym, to pierwsze dni wcale nie były słoneczne, jazda solo naprawdę wymagająca, a szalejący po polach wiatr wcale nic nie osuszał. 3x wyciągałam telefon, by zadzwonić po kogoś kto by po mnie przyjechał, ale wciąż działający i chyba odporny na wilgoć iPod dawać przeżyć w całkiem wesołej, jak na te czasy, ożywiającej atmosferze. Jak wpadłam w końcu do domu rodziców to zjadłam więcej niż przez ostatnie bardzo mocno postne miesiące (serio!) i z początku zaczęłam jeść pstrąga rękoma, bo nie wytrwałam w oczekiwaniu na widelec Te 74km były gorsze niż niejedno dwieście w moim życiu, ale dzień tak super niezmarnowany. Kiedy wreszcie jest Ci ciepło i sucho to na głupie pytania reagujesz całkiem kulturalnie i z nadludzkim spokojem. Oczywiście wszyscy chcą wiedzie czy znajdę sobie normalną pracę i kogoś jeszcze normalniejszego do życia. To, że siedzę w milczeniu i patrzę w sufit i jest mnie mniej z 10kg nikogo nie zajmuje nawet na sekundę.

Dzień drugi

Drugiego dnia pokonał mnie nie tylko wiatr, ale i podstępny… bigos. Tak jak moim ulubionym cytatem kolarskim jest ten (filmowy) mówiący o tym, że aby jechać szybciej trzeba mocniej naciskać na pedały, to główną radą dietetyczną pozostanie niemieszanie kapusty z sernikiem w dużych ilościach. Po czymś takim jazda skończyła się po 25km. Tylko niech już NIE WIEJE…

Dzień trzeci

Jeśli chcesz przejechać w tydzień tyle ile przejechałaś w sumie przez ostatnie 4 miesiące to wiedz, że nie będzie to bułka z masłem, tylko pewnego rodzaju wyzwanie. Walka o #festive500 przybrała więc formę bardziej zawziętą niż o 500+ i choć wiatr dalej nie dawał zbyt dużo wytchnienia to pełne słońce przez cały dzień (czyli jakieś 7h) świeciło z równą zawziętością i to tak mocno, że aż zapomniałam wziąć białych szkieł na nocny powrót. Pogoda taka jakby marcowa, McDonald’s jak zawsze smaczny, świąteczne hot dogi, wymiana wyszukanych złośliwości i w końcu jakieś koło, którego można się uczepić (choć uznało, że nie wiedział, że ze mną da się rozmawiać i że jeżdżę na rowerze – pieczołowicie skrywana tajemnica poliszynela, której przecież nie odgadłby kompletnie N I K T!!). Nowy asfalt w Kampinosie jako bonus (jedźcie tam koniecznie!) i mój stary przyjaciel Planet-X. Czyli coś odmiennie przyjemnego niż wigilijna solo-orka-true-drama-life w klimacie mocno brytyjskim i niepodobnego do niczego wczorajszego give-up-ride. Ostatnie 13km po „nocy” trwały chyba połowę całej przejażdżki, ale co innego zrobisz, jak zamiast o pedałowaniu myślisz tylko o wannie.

Dzień czwarty

#festive500 #4 przybrał znowu formę słoneczną. Drugi pogodny dzień z rzędu tak mnie zaskoczył, że wyszłam z domu kompletnie bez zjedzenia czegokolwiek. Tu na pewno cieszy fakt, że Warszawa ma metro, można nim wrócić do domu, zjeść coś i pojeździć jeszcze trochę. Ostatecznie dobiło 69km do mozolnie zbieranych 500. Wpadłoby na pewno więcej, ale ktoś musiał przyszykować swoje urodziny Z ostatnich 30 lat życia pamiętam właśnie głównie rower i ponoć bardzo szybko nauczyłam się na nim jeździć (tak uważa moja mama, ale dla niej szybko to np. 20km/h, więc sama nie wiem ile w tym prawdy…), ale może właśnie to pozwoliło mi (kiedyś nie było Stravy :) uzbierać kilometry równe objechaniu Ziemi, zobaczyć to, czego inni nie widują i poznać super ludzi. Oby tak dalej!

 

Dzień piąty

LOVE…is KOMing – ciekawie to wymyśliłam, nie? 🙂
Cztery dni jazdy na wietrze latem to żadna skomplikowana sprawa, szczególnie jak zazwyczaj jeździ się jedynie z muzyką zamiast peletonu 40 osób, ale zimą… eh. Na Stravie pojawiają się coraz bardziej wymyślne opisy dzielnej walki z żywiołem, choć pogoda raczej wczesnowiosenna aniżeli szczerze, prawdziwie zimowa. Czwartego dnia solo miotania się po polu i wyczekiwania na kolejny cofający podmuch chyba bym nie zniosła, szczególnie, że świeżości już bardzo brakuje, a i kolana zaczynają prosić o litość. Pojawił się więc CHYTRY PLAN. Najpierw padło na Pilawę. Pociąg z PKP Ochota i potem powrót z wiatrem. Urodzinowy sztab doradczy jednak odradził. A poza tym tam już byłam. W ten sam sposób odpadł Radom, choć wszyscy czekali na pocztówkę. Pozostał Ciechanów, wszak wiatr z południowego wschodu, więc po dogłębnej analizie drogi, rozrysowaniu wektorów i napakowaniu połowy lodówki do kieszonek, można jechać. Przez zbytnie ociąganie się skończyłam w Nasielsku, gdzie zastała mnie noc i …kosmicznie nowoczesny dworzec. To pierwsze skróciło podróż o 20km, więc tym sposobem zostało jeszcze 151km i 3 dni, ale osłabienie zaczyna atakować i anektować mi nie tylko mięśnie, ale i mózg, bo nie jestem w stanie napisać nic ciekawego na temat odwiedzonych terenów, nowych asfaltów, widoczków i czegoś tam jeszcze, a były całkiem fajne! Zgubienie się ileś tam razy też. Z tabliczką mnożenia też miałabym już problemy. Ale jeśli pierwszy raz od 9 miesięcy masz czas wolny to na co innego go przeznaczyć, jak nie na rower i BestofRock4ever? 🙂 Ostatecznie wcale nie całość wyszła z wiatrem 🙂

Dzień siódmy

Do końca #rapha500 czy #festive500 zostało już tylko 52km. Czyli jutro miły rozjazd nie najłatwiejszego tygodnia hahaha
Dzień szósty zaginął gdzieś pomiędzy ferveksem, gripeksem, aspiryną, czosnkiem i tym wszystkim, czym zajęłam swoją wątrobę, kiedy ja zwyczajnie poszłam spać na prawie cały dzień – tak mocno ścina gorączka. I nagle, ni stąd, ni stamtąd, budząc się w końcu o 22 na obiad, OZDROWIAŁAM, czemu przyświecała myśl, że challenge może być jeszcze uratowany, zakład wygrany i ogólnie coś, co nie miało prawa się wydarzyć, będzie miało miejsce. W każdym razie dzisiejsza jazda to przyjemna przejażdżka grupowa, czyli dzień najlżejszy i pomimo niskiej temperatury najpogodniejszy. A rosół zagryzany sernikiem i eklerką w cukierni gdzieś pod Zegrzem był  lepszy niż plakietka od Raphy. Słońce dawało tak po oczach, że nawet nie było widać na garminie kiedy tak szybko mijają kilometry. Nie widać również tego, że wspominana elektronika padła 700m przed końcem. Generalnie: w kupie siła i oby do jutra, choć tętno spoczynkowe według największych teoretyków tego sportu na pewno zakazałoby mi aktywności jakiejkolwiek przez 2 tygodnie (a test ortostatyczny to i na trzy). A co jest za 2 tygodnie to już wiadomo: HISZPANIA!!

Dzień ósmy

Festive500 skończone
5 x solo, 2×2 i jedna jazda grupowa. Ze względu na moją nienachalną frekwencję na podwarszawskim asfalcie w miesiącach poprzedzających (trzeba zaznaczyć, że od lipca nie przejechałam tyle ANI RAZU przez cały miesiąc, czego absolutnie żałuję, bo luki w kolarskim kalendarzu dodają życiu tylu barw ile ma Sosnowiec w listopadzie), nie było to takie oczywiste, ale przecież każdy mój plan, z początku wyglądający na misję samobójczą albo po prostu baaaardzo optymistyczny zamysł, jakimś cudem, ku zdziwieniu własnemu, zawsze dociera do końca. A koniec był naprawdę przesympatyczny, bo do domu zabrało mnie świąteczne metro, którym zachwycałam się tak mocno jak 2 lata temu ciężarówką coca-coli, czyli równie entuzjastycznie jak jamniczek kiedy wracam do domu
I tym pozytywnym akcentem, z niezłymi widokami na przyszłość, zaczynamy nowy rok, bez planów treningowych, głupiej diety, bezsensownych wyścigów, ale i tradycyjnej jazdy noworocznej dziś też nie będzie Zakładam, że zaplanowanych na rok ubiegły 12 tys. km też nie uwidzę, bo gdzieś poza rowerem też podobno jest jakieś życie – warto sprawdzić. W każdym razie rok ubiegły, jak to podsumowało wiele osób, to mnóstwo nowych, fajnych twarzy w peletonie i tylko dwóch* palantów, więc znowu wychodzimy na ogromny plus. I oby to 500 2018 było już na Teneryfie czy gdzieś tam, gdzie wszyscy się spotkamy, bo mój rower przypomina teraz bardziej zamek z piasku i błota aniżeli poprzedni szczyt finezji niemiecko włoskiej, a łańcuch skacze po kasecie szybciej niż ciśnienie spada w dętkach
.

Szczęśliwego Nowego Roku!

Update: trzech (nie dopatrzyłam się)