O 11 na plaży. Tak brzmią słowa, których wypowiedzenie jest aż tak ujmujące. Bo widzisz się z koleżanką na plaży o 11 i razem, takim samym, leniwym, niedzielnym tempem jedziecie sobie zdobywać szczyty i kształtować charakter. Bo, jakby nie patrzeć, nawet najwolniejsza jazda po górach wymaga nie tyle co siły, a właśnie charakteru. Przecież, na przykład ja, w tej chwili siły nie mam żadnej (i JAKOŚ jadę…), choć czuję, że do mnie wraca. Bardzo stęskniona i wyczekiwana biegnie (jedzie!) ta siła do mnie i już niedługo, czyli za kilka tygodni rzuci mi się w ramiona i razem pognamy gdzieś naprawdę daleko i wysoko, co będziemy powtarzać przez cały sezon. A jak wiadomo, sezon trwa cały rok. A życie ma tych sezonów wiele, szczególnie jak jedynym celem Twojego życia jest zbieranie ciekawych wspomnień z roweru, świata, poznawanie fajnych ludzi i spędzanie z nimi potem czasu.
Na plaży w Altea wybija 11 (z hakiem, bo zgubiłam się i zamiast z północy przyjeżdżam z południa, co wprawia w konsternację). Karolina nadjeżdża. Ja biegnę do morza by umyć ręce, gdyż znowu spada mi w kółko łańcuch. Tym razem na drodze pełnej aut i bez pobocza. Dodatkowo pędzi karetka, bo inny kolarz wjechał pod auto, a Ty na podjeździe nie masz ani napędu ani nie możesz szybko wypiąć buta i ogólnie robi Ci się gorąco… Bo to wszystko jedzie na Ciebie. A poranek chłodny. W końcu styczeń dopiero. No nic. Ręce umyte, więc biegnę po kamienistej plaży do Karoliny. Skoro już czekała na mnie to nie mogę czekania wydłużać. Jak wszystkim wiadomo, bieganie w szosowych butach po kamieniach nie jest najszybszą konkurencją olimpijską, odchylam się więc to w prawo to w lewo, ale ostatecznie nie upadam i na koniec atakuje mnie pies. Nie wiem dlaczego, ale biorę ręce do góry, taki gest poddania się. Wśród kamieni szukam jakiegoś wyjątkowego, by dać komuś w prezencie. Nie znajduję. Uciekam przed psem. Karolina wszystko nagrywa… To będzie piękny dzień!
Długa droga przez miasto, zaczynają się szczyty, a my zaczynamy robić zdjęcia. Dziś inauguracja nowego aparatu, więc gonię Karolinę na blacie na podjazdach by złapać ją w kadr. Nie mogę zrzucić, bo rękę mam zajętą aparatem. Nie wiem po co mi siódmy aparat w domu, ale ten mi się podoba, choć 6 poprzedni to Canon, a przy siódmym padło na Sony. Jak zgram i obrobię te kadry, to okaże się, że tak koszmarne zakwaszenie nogi jednak się opłacało. Ostatecznie uznałyśmy, że każde zdjęcie musi mieć motyw drogi. A zrobienie zdjęcia drogi, jak się jedzie na szosach nie jest tak strasznie trudne… tylko czasem krzyczę do niej: wolniej, wolniej (bo Cię nie złapię w kadrze!). Byłabym świetną trenerką! Zamiast popędzać, w kółko bym kogoś spowalniała.
Dojechałyśmy do Finestrat. Minęłyśmy miasteczko, zjechałyśmy w dół i Karolina informuje mnie, że „była tam fajna starówka”. Więc wracamy i znowu pod górę. Zakładam, że 90% ludzi uznałoby „ja tego wjeżdżał nie będę BO MI SIĘ NIE CHCE” lub „mi mój plan nie pozwala tego wjechać jak już zjechałem”. Świetnie więc, że tu jest inaczej. A w Finestrat piekarnia. Wybieramy, wybieramy. Ciastka, ciasteczka, rogaliki. Z czekoladą i bez. Przemiłą pani informuje, że donaty w promocyjnej cenie, bo wczorajsze. Nic tylko brać! Szczególnie, że można je zjeść pomiędzy kolorowymi domami, siedząc na schodach pod kościołem. Dookoła cisza i pustka. I tylko nasze mlaskanie tych pączków. I moje dziwne historie z życia wzięte, odbijające się echem od kamiennych uliczek.
Jeśli słoneczny dzień, szosa, fajna, nowo poznana koleżanka, z którą od razu świetnie się dogadujesz (w sumie tak myślę, że ja dogaduję się z kimś albo od pierwszej minuty albo NIGDY PRZENIGDY), piękna droga, góry, coś jakby a la Arizona zmieszana z krajobrazem Marsa, Alp, Dubaju i Los Angeles, mnóstwo czasu wolnego i niespieszna jazda to dalej zbyt mało, to pora powiedzieć, że Karolina kupiła mi prezent! Znając mnie bardzo krótko wiedziała co mi kupić. Co lubię i co mi się spodoba. Tu już mnie zatkało, a mózg zalał się dopaminą. A jak chemia mózgu się zgadza to człowiek jest po prostu szczęśliwy. Pojeździ trochę pod prąd, porobi sobie głupie zdjęcia z gołębiami i tylko jeszcze nie dociera do niego, że Karolina niedługo pojedzie do domu, a nasze miasta dzielą setki kilometrów. Ale Polskę i Hiszpanię dzieli tych kilometrów więcej i jakoś nasze drogi się przecięły!
Benidorm, dwa czerwone pasy tylko dla rowerów przez całe miasto. Karolina mocno już głodna, każde skrzyżowanie zalicza na czerwonym świetle. Dookoła klimat jakby niedokończonego Dubaju, kilku innych kolarzy do wyprzedzenia i mkniemy. Te czerwone pasy – godne zapamiętania. Polecam. Tak dość światowo, można rzec, choć pomimo wszystko, będę raczej przyjeżdżać do Calpe, bo Benidorm niedługo zacznie przypominać Tokyo.
To był naprawdę dzień wart zapamiętania. Poszła prawie setka. Pod domem zrobiło mi się już słabo, więc nie dokręciłam, ale przekazany prezent będzie mi codziennie przypominał o tym jak fajne może być kolarstwo jeśli spotkasz w nim odpowiednich ludzi w odpowiednich miejscach. Czyli jak do Ciebie przypadkowo zagadają lub Ty do nich. Tak, po prostu, zdobywasz się na odwagę i pytasz kogoś obcego czy nie pójdzie z Tobą na rower czy kawę. Człowiek jest po prostu szczęśliwy. Dużo nie wymaga.
Wyzdrowiałam.