Wczoraj. Bo pogoda dzisiaj przypomina bardziej listopad niż słoneczną Walencję… co może mieć straszny wpływ na sfotografowanie dzisiejszej czasówki z metą w Calpe (nie mam nawet kaloszy!) i jeszcze gorszy na humor jako taki, a to wpływa na siebie wzajemnie, jak się jest fotografem bardziej ambitnym niż orange, t mobile – czy jak ona się teraz nazywa – polska ekstraklasa…
Tzw. dayoff, bo jazda zaczęła mnie trochę nużyć (dziwnym trafem stało się to tego samego dnia, kiedy w końcu po 2 tygodniach musiałam wyjść na rower sama…), więc patrzę: SKLEP. Wcześniej go nie widziałam. W sklepie chipsy Ruffles, serce rośnie, których w Polsce już raczej nie ma. Więc siadłam z tym chipsami na murku i popijając je raz piwem, raz coca colą i potem znowu piwem, które dla przyzwoitości kupuję 0,33 i czekałam aż nastaną jakieś ruchy personalne w autokarach. Z aparatem już włączonym i wycelowanym. Ale nikt nie przyszedł…
Niemniej jednak siedziało się miło. Siadały koło mnie gołębie (w końcu jakieś towarzystwo!), przybiegały wesołe pieski (one z kilometra wiedzą, że chcę je pogłaskać: a to po uszku, a to po brzuszku i cieszą się tym tak jak ja kiedy myślę jak bardzo cieszy się Freddie kiedy rozmawiam z nim na video messengerze), przesłuchałam pół spotify wybierając nurt best rock ballads jako dominujący, poczytałam książkę o cierpliwości do życia (dobra jest, polecam!), wygrzałam nerki w słońcu… ale celem było czekania na zawodników.
„I to też jest jakiś sposób na życie” – jakby to powiedziała J., która przełamała wieloletni rodzinny schemat i w ostatnie święta przy stole jako jedyna zapytała co u mnie, na co odpowiedziałam, że właśnie wyjeżdżam, więc zamiast omawianego całe święta nowego członka rodziny dostarczę raczej stertę prania, trochę zdjęć, mocniejsze nogi i ciemniejszą skórę jak wrócę. J. spodobał się ten plan i zareagowała z entuzjazmem. Choć w wychowaniu siostrzeńca/siostrzenicy zamierzam brać udział jak najbardziej czynny i codzienny, i od pierwszych chwil pokazywać jej/jemu magię kolarstwa i wszystkiego innego magicznego, czego może jej/jemu nie przekazać w takiej ilości, sensie i rodzaju nikt. Bo też i nikt tego nie widzi. Czyli to wszystko co przekazałabym własnemu dziecku, które jako pierwsze słowo powiedziałoby na pewno „Campagnolo” albo „Guns n’ Roses”. Nie żadne oklepane „maa… mmma” tylko „kam… pa.. niolo” KAM PA NIOLO! BRAWO drogie dziecko. I czasem widzę siebie przy taśmie na jakimś pro tourze. To byłby moment kiedy ze szczęścia sama mogłabym wygenerować po 2tys. wattów i to na jedną nogę. A chwilowo przez 5s utrzymuję tylko 700… także gdzie Rzym… gdzie Krym…
Niby tęsknię już za tymi wszystkimi, którzy spamują mi messengera emotikonami tęsknoty jeszcze większej, ale jakoś dzisiejszy listopad nie zachęca do powrotu do listopada all the time… 😐
Zachęca natomiast do założenia dłuższego czarnego płaszcza, stanięcia nad brzegiem jakiegoś urwiska (jest ich tu pełno) i wygłoszenia czegoś w stylu improwizacji wallendrodowskiej lub moich klasycznych monologów codziennych, które Karolina (
Kończę pisać. Przestało padać. Lecę na tę czasówkę. Pstryk, Pstryk. Pstrykpstrykptsryk.