Nastąpiła spora przerwa. Przemilczmy to 🙂
Końcem pakowania ma być moment, w którym kartkę w kalendarzu Climb przewrócę na kwiecień. Czyli ze styczniowego Grossglockner (czy ktokolwiek tu jeszcze nie wie jaki życiowy plan mam związany z tym miejscem?? czy powiedziałam już wszystkim?) na Tourmalet. A to jeszcze daleka droga… i obie te drogi nie są w Hiszpanii.
Na stronie, gdzie kupuję serwer do utrzymywania firmowego www i oczywiście swojego bloga, na którym nic od roku nie napisałam (ale mam!) jest coś takiego jak panic button. Jeśli nie wiesz jak znaleźć jakąś informację to klikasz go (najlepiej 10x myszką aż Ci zacznie ona uciekać po biurku, bo raz może nie być wystarczający – analogicznie do niedziałającego pilota od telewizora – CIŚNIESZ aż kanał przeskoczy) i opisujesz sytuację, która zazwyczaj zaczyna się słowami: nie działa mi albo nie wiem co się stało, ale strona zniknęła, TO WASZA WINA. Od wczoraj przydałoby mi się 10 takich panic buttonów w domu. Zaczęłam się bowiem PAKOWAĆ. Na wyjazd, o którym marzyłam od lat, a z marzeniami jest tak, że nie bardzo człowiek wie jak się zachować jak zaczynają się spełniać. Gonienie króliczka jest ok, ale co zrobić jak się go dorwie? Złapać za uszka czy głaskać po pleckach? Byle nie zadusić.
Na rower pakuje się trochę inaczej niż na zwykłą podróż. Na zwykłą podróż wrzuca się do walizki parę ciuchów, 4 pary butów, klapki pod prysznic, kapelusz przeciwsłoneczny, 4 lakiery do paznokci, prostownicę do włosów, a mydło i szampon kupuje na miejscu. Tu musiałam zrobić listę. Lista zaczyna się słowami: zdejmij oponę Continental Gatorskin z przedniego koła Canyona i załóż na tylne Planetx, po czym weź Continental Granx Prix na jej miejsce, oddaj koło, załóż koło od Planetx, wymień dętkę w przednim kole Canyona na nową, a starą wsadź do Planetx na tył. Brzmi prosto! Tak jak szukanie żeli energetycznych, których tubki mam poukrywane po całym domu i jedną znalazłam nawet w piekarniku.
A tak się składa, że mój mózg jest koszmarnie osłabiony i ledwo zipie, co jest trochę śmieszne,a trochę nie. Znalezienie kapci koło łóżka rano zajmuje mi kwadrans, a co dopiero takie roszady, podczas których dodatkowo łamię sobie paznokcie, które już i tak obgryzłam do skóry. I choć wciąż staram się funkcjonować normalnie, to fakt, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy ktoś zostawił mnie 6 razy, a dwie osoby mocno niespodziewanie umarły, co daje 8 (proste działania jeszcze ogarniam), nie ułatwia sprawy (2 pogrzeby przy 20 ślubach to dziwna statystyka). Szczególnie, że jedną z tych osób była babcia, do której zawsze jeździłam rowerem kiedy robiłam setkę do Góry Kalwarii i wracałam przez Otwock. Smażyła mi wtedy placki z jabłkami (kiedyś na 2 patelnie byśmy szybciej i więcej ich dostali naraz) i kazała zostawać na noc, bo „kto to słyszał byś jeszcze tyle po nocy jechała”. Setka kończyła się grillem, setką wódki, rybą (świeżą prosto z Wisły) po grecku, rybą smażoną w głębokim tłuszczu w panierce, rybą w galarecie i plackami ziemniaczanymi. Po tym wszystkim wracać mogłam dopiero rano i to najlepiej o świcie, by nikt mnie już niczym nie karmił. To właśnie u niej na wsi, jakieś 25 lat temu pierwszy raz zobaczyłam rower szosowy i bardzo chciałam go mieć, by pojechać i zobaczyć dokąd prowadzi asfalt za naszym sadem z wiśniami. Cmentarz na szczęście jest na tej samej trasie. Podsumowując: nie, nie jest dobrze i koncentracja trochę siada. Mój cały układ nerwowy ogłosił upadłość i żywię ogromną nadzieje, że patrzenie na statki w oddali czy % na Garminie, pomoże mi go odbudować. I nie zapomnę zapakować na przykład kierownicy.
Wracając do pakowania… Sprawa kluczowa: co zrobić by nie musieć kupować nowej ramy, gdy obecna połamie się w samolocie (nie wiem jak nazywa się fobia czy lęk przed połamaniem roweru, ale rośnie z godziny na godzinę, szczególnie jak przypomnę sobie ile czasu szedł hak przerzutki do Andaluzji w marcu). Patentów wymyśliłam wiele, ale najciekawsze okazały się poduszki powietrzne do wypełniania paczek. Czyli mój rower będzie siedział w tej torbie, miał milutko, mięciutko itd. Jak w puchu! Moje kochane Maleństwo w rozmiarze XS! <serca w oczach> Dzwonię więc do firmy, która te poduszki sprzedaje. Wybrałam konkretne i zapewniam, że odbiorę osobiście, bo przecież muszę je zobaczyć. Ja kupuję oczami! Z sercami w tych oczach. Sprzedawca zapewnia natomiast, że sama ich nie udźwignę. I teraz pomyślcie: jak można nie udźwignąć poduszeczki wypełnionej powietrzem? Otóż można. Jak zamówi się 30m, które ważą 15 kg. Zrezygnowałam. Wzięłam, te, które ważą 5, ale nie są już takie fajne.
Tu dygresja. Jakiś czas temu postanowiłam kupić Freddiemu karmę przez internet. Klik klik. Large Breed JUNIOR (ten junior mnie oślepił, słowo LARGE było mniejsze…), ładny różowy napis. Przy zakupie dwóch paczek była promocja. Zakładam, że dało się zaoszczędzić jakieś 5zł. Wzięłam oczywiście dwie na zasadzie „zobacz piesku jak mamusia Cię bardzo kocha”. Wstaję rano, a kuriera nie ma, więc dzwonię. Tłumaczę, że piesek już oczy otworzył, więc musi zjeść śniadanie, a pana nie ma. Pan odpowiada, że będzie po 16. Freddie głodny i marudny zakopał się w pościeli. Skoro miał być o 16 to o 16:01 dzwonię i pytam gdzie pan jest, bo ja i piesek czekamy. Jak już wspomniałam, PIESEK JEST GŁODNY I TO PRZEZ PANA NIE JE CAŁY DZIEŃ!!!!! To samo powtarzam o 16:30 i 17:00. Niech dotrze do niego, że piesek chce jeść. W końcu przyjeżdża. Wtacza się do mieszkania, a wraz z nim 2 ogromne wory karmy, po 12kg każda. Facet spodziewa się przynajmniej owczarka kaukaskiego z 7 szczeniakami i ich matką, ale widząc jamnika i to MINIATURKĘ, mówi więc tylko: „ach to dla Ciebie jamniczku???? kiedy ty to zjesz piesku???” Dodam tylko tyle, że karma Freddiemu nie smakuje i zajmuje mi pół pokoju. A drugie pół rowery. Więc ja w ogóle nie mam gdzie mieszkać. Ciekawe co by pomyślał gdyby przywiózł tu 15kg rolkę folii. Pewnie to samo, co wszyscy w firmie, w której kiedyś pracowałam, kiedy kurier miał przyjechać z ogromną, chyba dwutonową, belą papieru, bo sekretarce coś się pomyliło jak kupowała papier do drukarki.
Tak więc siedzę i czekam na kuriera. A jak kurier przyjedzie to zacznę się pakować na poważnie. Do listy dopisałam: idź do fryzjera, bo moja mama uznała, że „tam też przecież są ludzie”.
P.S. Dziś ponowne mycie roweru. Tata w drodze z serwisu do domu niósł go na ramieniu, by się nie ubrudził (nie prosiłam go o to, sam uznał to za słuszne), po czym przykrył kocykiem. Szkoda tylko, że kiedy wyciągałyśmy go z mamą z samochodu, poleciał w kałużę…