Calpe – 78 dni w Hiszpanii – wspomnienia zebrane

Calpe – 78 dni w Hiszpanii – wspomnienia zebrane

Dlaczego tak ciężko jest napisać podsumowanie wyjazdu?

Już spieszę z odpowiedzią!Głównie dlatego, że niektórzy ludzie widzą i zapamiętują więcej i nie potrafią tego mętliku uporządkować, gdyż porządek nie jest ich najlepszą i najczęściej powtarzalną cechą 🙂

Fotografem dziś jest podobno każdy, ale jak od kilku lat zawodowo zajmujesz się tylko tym, to wyjazd na wakacje nie może odbyć się nie tyle co bez aparatu, ale bez wymyślania tematów do zdjęć lub ich całych serii. Oczywiście ciężkie kilogramy mojego sprzętu zostały w domu, ale na miejscu kupiłam niezły (choć ma jedną wadę… dość znaczącą…) SONY RX100 mkIII. Jeśli masz w domu 6 aparatów i kupujesz siódmy (czy ósmy…), to musisz czymś zabić wyrzuty sumienia, więc starasz się robić zdjęć jak najwięcej. Twoja wrażliwość artystyczna nie pozwala jednak na strzelanie kadrów jak popadnie. Tworzysz sobie od razu cele, tematy. Tak jakby później miało to wszystko wisieć na wystawie. Zdjęcia z roweru, zdjęcia z miasta, seria zdjęć podkreślających nietypowe elementy architektury, życie regionu, dzienne, nocne, zmienność pór roku… I tak dalej. Na szczęście nie miałam czasu zrealizować tego wszystkiego, choć braku obfotografowania zabudowy kosmicznego Benidorm (inne słowo nie jest w stanie określić tego miejsca) czy starówki w Altea trochę żałuję.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że fotografie z Hiszpanii pozwolą mi na bardzo szybki rozwój mojego Instagrama, nawiązanie współpracy z TOUR i powolne otwieranie drogi do podróży (częstych tak jak kiedyś) powiązanych z pisaniem zarówno o miejscach jak i o zdjęciach, na których się je uwiecznia. Dwa i pół miesiąca to naprawdę długi okres. W czasie mojego pobytu w Hiszpanii wydarzyło się mnóstwo ciekawych rzeczy, zrodziło się sporo nowych anegdotek, odwiedziło mnie kilku znajomych i poznałam wiele nowych osób. Pomimo, że od wyjazdu minęło dużo czasu, a z kolegą, które poznałam w Calpe, po świętach wyjeżdżamy na kolejne długie miesiące (więcej: Andaluzja 2019 – szukamy chętnych na zimę), to wciąż treść ta nie została spisana, a na dysku mam tyle fantastycznych zdjęć, że aż żal mi je tam kisić, bo w to, że sfermentują się w dobre wino nie wierzę. Nadmiar pracy, kontuzja, leczenie, rehabilitacja – to wszystko zamroziło nie tylko aktualizację bloga, ale i wiele innych moich projektów, w tym życie jako ogół w dużej mierze.

Ostatecznie uznałam, że część zdjęć bardziej prywatnych, jak i swoją osobistą historię zamknę w jednym wpisie, a reszta trafi do uzupełnionego obrazami artykułu „Calpe jako miasto” i osobnych artykułów o konkretnych miejscach, czyli „Gdzie jeździć w Calpe”, uwzględniając uzupełnienie postów już istniejących. Mam nadzieję, że kończący się w pracy sezon zdjęciowy w końcu mi to umożliwi. Zanim połowa Polski znowu wyląduje w Alicante, będzie mogła śmiało zerknąć w ten (wcale nie mini) przewodnik po wszystkim dookoła 🙂

To tyle tytułem przydługiego wstępu. Pora na genezę planu i jego realizację 🙂

Przecież możesz jechać sama i dlaczego Calpe?

Jest listopad 2017. Podczas jednej z dość zimnych ustawek, mniej lub bardziej znana postać, Adam Kolarski, pyta mnie gdzie uciekam przed zimą i radzi, że skoro moje dotychczasowe plany się posypały, to pozostaje mi wziąć rower, torbę i portfel i jechać gdzieś samodzielnie, szczególnie, że czasu wolnego mi nie brakuje aż do 2 kwietnia. Mówi to z taką oczywistością i pewnością w głosie, jakby proponował mi konieczność wymiany dętki po jej przebiciu.

Odrzucam od razu tę myśl, pukając się w czoło. Na szczęście tylko początkowo. Jeśli przez ostatnie pół roku planujesz jechać z kimś w miejsce, w którym już byłaś, ale chcesz więcej, bo wspominasz ten zakątek świata mile, a w dodatku na miejscu poważnie rozważana jest obecność Twojego ukochanego psa, to ciężko zareagować entuzjastycznie na pomysł, że przecież mogę jechać gdzieś na 3 miesiące sama. Bez jamnika, który jest do mnie tak chorobliwie przywiązany, że kiedy wychodzę z domu, dostaje drgawek, nie je, nie pije i stłamszony czeka aż wrócę (tak, tak, wiem, ze to jest choroba i błąd wychowawczy). Nie znoszę samotności, więc skazywanie się na jeszcze większą wcale nie było bliskie memu ani sercu ani rozsądkowi.

Calpe. Skala Ifach – punkt rozpoznawczy

Obawy przed samotną podróżą

Dlaczego ktoś może mieć obawy przed samotną podróżą? Osoby, które nigdy nie jeździły z rowerem dalej niż zasięg kolejki podmiejskiej zapewne nie wiedzą, że przyprawia to dwieście nowych, różnych trudności każdego dnia. Prozaicznych. Choćby wtedy, kiedy chcesz iść do toalety i nie masz z kim zostawić swoich kilkunastu tysięcy złotych. Albo złapać autobus, w sytuacji gdy żaden z nich rowerów nie zabiera. Czy też spakować się w bagaż podręczny, gdzie kask zajmuje 1/4 torby. Jeszcze mniejsze pojęcie o podróżach życia mają osoby, które zawsze wsiadają w kombi vel suv pod domem, ich walizka wskakuje sama do auta i za 5-10h są w hotelu, gdzie czeka obiadokolacja, a miła pani Tajka zaprasza na jeszcze milszy masaż. Także planowanie podróży z rowerem solo jest pewnym wyzwaniem, szczególnie dla drobnej dziewczyny, która może i ma siłę w nogach, ale z dźwiganiem to już problemy nieco większe. Tanie linie lotnicze nie są zbyt gościnne dla psów (w poprzednim planie Eddie Freddie miał jechać samochodem). Lotu bezpośredniego u innych przewoźników nie widzę, choć jestem gotowa zapłacić każdą sumę. Freddie jest wyjątkowo wrażliwym histerykiem i potrzebuje spokoju, czego 10 zmian ciśnienia jednego dnia nie zapewnia. Przesiadki odpadają. Z resztą nie widzę siebie z torbą z rowerem, kolejną z ubraniami, ciężkim, graficznym laptopem i ciekawskim zwierzakiem, który musi obwąchać każdy kąt… Myśl, że go coś boli albo ciśnienie zniszczy jego małą, kudłatą głowę natychmiastowo wysłałaby na tamtą stronę również mnie. Ostatecznie zwierzak spędził zimę u swoich dziadków, którzy wpadają w niemałą, choć chyba jednak trochę udawaną złość, jak nazywam ich dziadkami jamnika. Osoby, które widziały jak moja mama kupuje mu porcelanowe miski i w kółko podrzuca jakieś smaczne mięsko, raczej nie uwierzą, że nie lubi zwierząt, choć jej oficjalny PR jest właśnie taki. W każdym razie jak słyszę „Mareeeek powiedz jej, że ja nie jestem babcią psaaaaaaaaa!!!!!!!!” to łzy ze śmiechu spływają mi aż po plecach.

W tamtym czasie akceptowanie ogólnej rzeczywistości przychodziło mi z ogromnym trudem (kilka pogrzebów pod rząd robi swoje), a perspektywa zostania w Warszawie na tą całą zimę, podczas której nie miałabym żadnych zleceń zawodowych (przecież od pół roku wiedziałam, że wyjeżdżam) i nic do robienia, działała na mój umysł bardziej paraliżująco niż wybuch wulkanu na ruch lotniczy nad całą Europą. Przecież, aby móc stąd znikać i widzieć słońce częściej niż raz na miesiąc przez godzinę (to powinno być wpisane do praw socjalnych każdej osoby na świecie), specjalnie zrezygnowałam z pracy na etacie 4 lata temu. Właśnie dlatego po to pracuje po 16h całe lato, nie odchodzę od komputera i zapominam o jedzeniu, by zimą móc jechać tam, gdzie czeka mnie coś więcej niż zamarzanie na przystanku, ochlapanie błotem śniegowym i zmienianie pościeli 3 razy w tygodniu, bo jamniczek lubi prosto z dworu wskoczyć sobie na pierzynkę i tam wytarzać. W latach poprzednich myślałam o Australii, ale potem odkryłam kraj bez pająków i węży czających się za każdym rogiem.

Wróciłam do domu z przejażdżki, pierwszej od wielu tygodni, i zaczęłam szukać mieszkania. Tak mnie to pochłonęło, że zapomniałam jechać do lekarza po zderzeniu się z autem na DDR pod domem. Padło na Calpe. Dlaczego przyszło mi do głowy akurat to? Nie wiem. Przypomniało mi się, że taka miejscowość istnieje. Od razu je zarezerwowałam, by nie ulec rozmyśleniu. Tak zaczyna się ta, w sumie bardzo ciekawa i godna zapamiętania (powtórzenia), przygoda. Tfu. Nie powtórzenia. Powtarzania.

 

Pierwszeństwo z prawej się ma czy MIEWA?

Na chwilę przed odlotem

Wizja spędzenia zimy w Hiszpanii działała na mnie bardzo budująco. Przypomniałam sobie, że mój mózg ma jeszcze zdolności do wytworzenia pozytywnej myśli. Mam cel, mam plany, kupuję różne rzeczy. Na pytanie „co u Ciebie” mogę nawet w końcu coś odpowiedzieć. Jestem pełna radości, że znowu będę jeździć rowerem. Dużo i w ładnych okolicznościach przyrody. Nie w zimnie, deszczu, błocie, ze skostniałymi palcami i bordowym nosem. Wiem, że do Calpe przyjeżdża cała Europa i mam nadzieję, że prędzej czy później nawiążę na miejscu jakieś kontakty. Ale kompletnie nie mam siły. Nie wiem jakim cudem kończę Festive500. Żaden zakamarek umysłu nie może mi podpowiedzieć jak to się udało (i po co ja się na to w ogóle rzuciłam…).  Oj będzie co odrabiać. Wydolność zero, waga dalej niska, wypadła mi połowa włosów, siły w mięśniach zostało na wejście po schodach na pierwsze piętro. Jak przez cały dzień zjem dwa jogurty to jest to bardzo dobry dzień.
Szczegółowy opis tygodnia Festive można przeczytać we wpisie Event Festive500 2017.  I brzmi on jak komentarz Weszło do meczu z Gibraltarem hahaha, który zaczynał się tekstem „Zaczynamy pojedynek na trudnym terenie”. A potem było tylko ciekawiej.
P.S. Rapha nie przysłała mi naszywki… A zaraz Festive 2018… 🙁

W czasie tego głupiego konkursu są moje trzydzieste urodziny. Goście dopisali, a otrzymane prezenty bardzo mnie urzekły! W dodatku znajomi uznali, że skoro wyglądam już „prawie jak człowiek” i nie ważę 47kg, to na pewno wszystko się poukłada (10 dni później zmarła moja kolejna bliska osoba – jedyne co poukładałam to kwiatki do wiązanki, których trzymanie na kolanach pozwoliło mi na niezapłacenie mandatu w Pendolio). To poukładanie na pewno miało być łatwiejsze z rowerowym plecaczkiem ze Stylówa.Pro (nie rozstawałam się z nim!), polską wódką o jakiejś dziwnej nazwie (dalej niewypita), książkami do nauki hiszpańskiego (nie znam go ani trochę i myli mi się z włoskim), kremem do opalania (używałam tylko na nos), dwiema pompkami (czy ja umiem obsłużyć naboje?) i kilkoma innymi, fajnymi drobiazgami z voucherem na sportowy masaż nóg włącznie.

Długie pakowanie, mnóstwo spraw do zamknięcia. Pojawia się świadomość, że to wcale nie będzie fajna podróż. Bez znajomych, bez znajomości języka, bez sklepów, które znam, i w których dostaję białe wino nawet jak jeszcze się nie odezwę. Bez nikogo, kto zawiezie mnie do szpitala, jak nie zmieszczę się w zakręcie. Tłumaczę sobie, że za kilka godzin będę siedziała na zimnej bo zimnej, ale jednak plaży i to słonecznej. Dopijam kawę na lotnisku, obserwując, że chyba jestem jedyną osobą, która przy stoliku siedzi sama. A gdyby te linie lotnicze były bardziej tolerancyjne to siedziałby ze mną mój mały, rudy, najlepszy przyjaciel i w kółko machał ogonkiem, bo on uwielbia podróże! Całą drogę spędzam na granicy załamania, rozczarowania wszystkim i kompletnym brakiem ciekawości związanej z 11 tygodniami pobytu w innym kraju, w którym nie byłam już chyba 7 lat. A byłam zupełnie przez przypadek, bo jacht, którym płynęliśmy popsuł się na Atlantyku i gdzieś trzeba było czekać na jego naprawę. O tym może jednak innym razem.

Autorski system pakowania roweru w mięciutkie poduszeczki, by w luku mógł spać sobie smacznie i wygodnie 🙂 a potem, już wypoczęty, ruszył w dal bez stawiania oporu.

Jak widać wszelkie znaki, może nie tyle co na ziemi, co na pewno na niebie pokazują, że nie ma powodów, by za czymkolwiek tu tęsknić 🙂 (czy ja w tym zdaniu nie wstawiłam zbyt wiele przecinków?)

Choć… pożegnanie z Fryderykiem było ciężkie. Głównie przez to, że kompletnie obrażony, nie chciał pozować do zdjęcia. Gdyby umiał mówić powiedziałby na pewno „przestań wariatko szargać mój wizerunek po internetach!!!!!!!”

Klimat jakby inny

Całą drogę prowadzę ze sobą dialog. Nie chcę siedzieć sama w Calpe. Nie mam siły iść na rower. I nadal boli mnie szyja po zderzeniu z maską Astry i asfaltem. Kanapki w samolocie są okropne (nawet dla osoby, która nie zjadła śniadania), a moja lunch paczka (czyli gotowe już koktajle odżywcze Herbalife, bo przecież nie normalne jedzenie) została gdzieś na lotnisku. Samolot jest nieco opóźniony, więc kierowca busa niemalże wyciąga mnie z kolejki po nieziemsko smacznie wyglądające przysmaki. Zapewne gdybym miała do kogo i po co, to wróciłabym do Warszawy, ale jest tam zbyt szaro i zimno (jest za to pełna lodówka!). W porównaniu do tej sytuacji, dylemat Antygony wydaje się czymś zupełnie banalnym do rozwiązania. Sytuacji, w której człowiek zauważa, że nie chce być już nigdzie, nie życzę raczej nikomu. Choć wiem, że chciałabym być gdziekolwiek, tylko z konkretnymi osobami. Problem polega na tym, że kiedy ja jestem 8tys. m nad ziemią, oni są wciąż 2 metry pod.

Nie jest ciepło. Ale powietrze zupełnie inne. Inaczej się oddycha. Już nawet tak lekko i niespiesznie, kiedy po 30 minutach wpatrywania się w taśmę, mój rower w końcu wyjechał. Bardzo lubię uderzenia tego nowego powietrza zaraz po wyjściu z samolotu. Chciałabym zejść kiedyś po schodkach, stanąć na płycie lotniska i powiedzieć „to tu”! I zostać już na zawsze. Mniej więcej wiem gdzie to będzie. To miejsce, w którym roczne wahania temperatury nie są duże, ludzie przyjaźni (tacy, którzy celowo nie rozjeżdżają rowerzystów w niedziele zaraz po wyjściu z kościoła), a słońca nie brakuje tak samo jak niedużych gór dookoła i innych otwartych przestrzeni do biegania dla Fryderyka, który w końcu miałby tam kupione rodzeństwo.

Droga z lotniska do Calpe nie jest krajobrazowo porywająca. Naprawdę. Domy kryte eternitem i papą. Dookoła bałagan i wystarczy tylko wpuścić tam kury, by pomyśleć, że to lubelskie, a nie tzw. ciepły ZACHÓD. Tak wygląda hiszpańska wieś i nie ma co się oszukiwać, że jest inaczej. To nie Austria czy Szwajcaria, gdzie przy każdym ukwieconym domku z ogródkiem i podwórkiem, które nigdy nie widziało nieładu, stoi czysta krowa (może oni je myją?!). Ładnie, ciekawie i cieplej na sercu (i oczach) zaczyna robić się dopiero za Benidorm, a już na pewno za Altea. Tam widzę pierwszych kolarzy, którzy jadą w krótkich spodniach i mój humor nieco się poprawia. Równa, wijąca się po pagórkach droga. Dociera do mnie, że jeszcze dziś mogę tu pojeździć i ja (taszczenie bagaży odpowiada ok. 2h jazdy rowerem, więc lepiej posiedzieć na kanapie :)). Jest bardzo zimny wiatr, ale na niebie ani jednej chmury i przez następne dwa tygodnie będzie ich naprawdę niewiele.

Mieszkanie u Eleny okazuje się ładne (biorąc pod uwagę stosunek ceny do jakości, nawet bardzo ładne!), czyste, odnowione, łazienka nie przypomina czasów Gierka i tylko kiedyś w Mombasie miałam ładniejszy widok z okna. Ósme piętro budynku, z którego wychodzi się prosto na promenadę, duży balkon, szeroka i długa plaża (nie jest oczywiście tak ładna jak najlepsze plaże świata, czyli te nad polskim Bałtykiem, które uwielbiam ponad wszystko). Widok na góry, w tle majaczą światła Benidorm. Świetne miejsce do podziwiania zachodów. Prawdziwe obserwatorium astronomiczne do analizy zmiany położenia słońca i jego podnoszenia się na przestrzeni tygodni. Jakież to miłe uczucie składać rower w takich okolicznościach. W dwóch czapkach na głowie, bo wichura nie odpuszcza, ale jednak dalej miłe.

Kiedy tylko Elena otworzyła mi mieszkanie, od razu pobiegłam na balkon 🙂

I przez cały pobyt bywałam na nim dość często.

Odkrywanie okolicy – Calpe jako miasto
Zanim odezwał się do mnie Mirek (o tym niżej), nie miałam ani trochę ochoty jeździć. Ani też nie miałam pojęcia gdzie te trasy się zaczynają i jak na nie dotrzeć. Zachwycałam się plażą i spacerowałam, słuchając muzyki. Byłam ambasadorem bulwaru. Rower leżał niezłożony, a ja poznawałam opustoszałą okolicę. Myślę, że miejsce te ciężko nazwać „klimatycznym, hiszpańskim miasteczkiem”. Rejon Walencja jest dość mocno zurbanizowany, a w samym Calpe dominuje wysoka zabudowa nad morzem i domy jednorodzinne w górzystej części miasta. Mieszkańcy to głównie cudzoziemcy lub osoby pracujące w usługach. Ciężko spotkać takiego prawdziwego, rodowitego Hiszpana. Szczegółowy opis z potężną dawką bardzo sympatycznych zdjęć jest w przygotowaniu i zapraszam po niego wkrótce 🙂 Obiecuję, że wtedy o Calpe będziesz wiedział już wszystko!

Pierwsze zdjęcie, które zrobiłam już na miejscu (poza selfie na balkonie). Palmy te pełniły ważną rolę – oparcia podczas czytania książek.

Mój blok

Miejsce do opalania bladego ciałka 🙂

Basen, jak to mówiłam „osiedlowy”, który miał posłużyć na tło sesji niebieskich ubrań rowerowych, ale nikt nie chciał być żywym statywem 🙁

I dylematy: plaża czy szosa?

Pora wsiąść na rower
Drugiego dnia pobytu napisał do mnie pewien Mirek. Wysłał zdjęcie z bulwaru, na którym stoi ze swoim celeste Bianchi (ładne to to jest!!) i pozdrawia z Calpe. Podobno znalazł mnie na jakiejś grupie rowerowej. Jest to dalece możliwe. Oczywiście są osoby, które wielokrotnie krytykowały moją aktywność na Facebooku, na grupach, forach i tak dalej. Nawet nie za treść, ale za samo napisanie. Zazwyczaj były to jednostki, które same nie mają nic do powiedzenia, a krytyka innego człowieka przychodzi jednak z większą łatwością niż sklecenie jakiegokolwiek własnego poglądu w zdania dobrze (lub chociaż zrozumiale) brzmiącego po polsku. W każdym razie, gdybym nigdy nie wypowiedziała się nigdzie i na żaden temat, nie spotkałabym jakiejś setki ludzi w swoim życiu, którzy jednak mocno je odmieniali i często nawet na lepsze. Tak było z Mirkiem! Okazało się, że przyjechał tu do znajomego, który w Calpe zimuje już kolejny rok i wieczorem zapraszają na piwo do siebie. Wcześniej jednak spotkaliśmy się na kawę, przed którą przedstawiłam się w takimi oto słowami: „Granatowa bluza nierowerowa, czarny Canyon, wypatruj mnie”.  I w ten sposób zainicjowałam swoje 2,5 tys km po hiszpańskich drogach. Spalając całą jedną kalorię. Na Stravie wygląda to naprawdę bosko i intrygująco zarazem! Zagadkowo jak cała moja Strava. Siadłam w kawiarni, w której Astana nagrywała swój walentynkowy filmik (nie jedz nic tam!) i naprawdę byłam zachwycona tym, że mogę porozmawiać z kimś po polsku, wieczorem będę miała z kim pójść na piwo, a następnego dnia na rower!!! TYLE WYGRAĆ!

Wieczorne spotkanie skończyło się tak, że ze śmiechu spadłam z kanapy. Taka była śliska. I bolały mnie mięśnie pleców. Naprawdę, kiedy obok Ciebie siedzi 5 czy 6 osób i każdy z każdym ściga się w opowiadaniu coraz to ciekawszych rzeczy, a reszta komentuje, w czym pomaga popijane wino, nie można pozostać obojętnym. Moi nowi znajomi byli z Kotliny Kłodzkiej. Skoro każdy miał możliwość poopowiadania historii z życia, próbowałam przekonać ich, że pod Lądkiem widziałam kangura. I pomimo, że miałam go na fotografii, to nikt mi nie chciał wierzyć… W to, że jeden z kolegów jechał na rajdzie autem z rozlaną benzyną sięgającą kolan uwierzyli wszyscy! A w kangura nie!

Bardzo lubię to zdjęcie. Przypomina mi czasy, kiedy można było się uśmiechnąć. Potem założyłam aparat.

Moraira. Jedno z najbardziej słusznych miejsc na kawę.
Efektem moich nowych znajomości było umówienie się na kawę do Morairy. Kawa w Morairze jest czymś w rodzaju odwiedzin w Watykanie podczas pobytu w stolicy Włoch. Taki must have. Szybko odkryłam, że w okolicy Calpe kompletnie nigdzie nie będzie płasko… Jazda na kawę charakteryzuje się tym, że jedzie się wolno. Ale mi coś odbiło… ubrałam się za lekko (jak każdego innego dnia) i na siłę próbowałam sobie przypomnieć jak to jest rozbujać rower do 500 wattów i utrzymać to chwilę (udało się dopiero w ostatnim tygodniu, kiedy w końcu uciekłam Gracjanowi hehe). Już po 10 minutach dotarło do mnie, że kują mnie płuca, nie mogę oddychać, katar leci jak z kranu, boli każdy mięsień i może faktycznie lepiej byłoby gdybym skorzystała z oferty i zrealizowała skierowanie do szpitala, a nie wyjeżdżała na rower w teren mocno górzysty. No ale przecież każdy pacjent czytający dr google wie co jest dla niego lepsze! Z jednej strony wiedziałam, że wszystko da się odbudować i , że wystarczy tylko jeść, nie przeziębiać się i zachowawczo, ale regularnie jeździć rowerem. Byłam jednak pełna żalu, że jestem w takim miejscu i kompletnie z niego nie skorzystam, bo nie mam siły wspiąć się na żadną górę (to oczywiście nie jest prawda, bo siła wyobraźni pozwala zanieść człowieka naprawdę wysoko).

Swoją drogą, z Morairy mam dość dużo naprawdę sielskich fotografii, więc jak najbardziej zasługuje ona na osobny wpis 🙂 STAY TUNNED. Wkrótce będzie!

Skrzyżowanie, które powinno mieć napis: kawa / trening?
Jeśli piłeś kiedyś kawę w równie miłym miejscu, koniecznie pochwal się zdjęciem 🙂

Nigdy później ta plaża nie była taka gładka (a moja twarz taka blada). Przyszły deszcze, burze i cała pokryła się glonami. Dopiero pod koniec marca miała być oczyszczona dla turystów.

Kalmary, frytki, lody i kawa. Nie może  tego zabraknąć w diecie żadnego kolarza.

15sty stycznia, 13 stopni i to chyba w słońcu, temperatura wody nieznana, ale można się domyślać jak bardzo była rześka…
Na hasło „będę wracał do domu bez spodni” pada odpowiedź „a ja interwałem metodą ciągłą” 🙂

Coll de Rates po raz pierwszy

Po poznaniu najbardziej znanego murka na kawę, następnego dnia umówiliśmy się na „wycieczkę” już dłuższą. Ktoś miał robić powtórzenia, ktoś trening, inny sprawdzać gdzie i co mu piszczy w rowerze, a ja miałam mieć pokazaną okolicę i wytłumaczone gdzie i po co można tu jechać. W tamtym czasie każde tempo było jednak tempem nie moim. Nie moich nóg, nie moich płuc. No nie moim. Przypomniałam sobie jednak, że przecież przyjechałam tu w celu kultywowania kolarstwa romantycznego, a skoro wczorajsze miejsce na kawę było tak sympatyczne, to trzeba poszukać podobnego dzisiaj.

Rozpoczęłam chytry przekaz podprogowy. Ciężko było jednak odgadnąć, że trzy na trzy kawiarnie będą nieczynne (w styczniu było tam zamknięte niemalże wszystko, a część miejsc dodatkowo zabita dechami i to nie w przenośni). Najbliższe miejsce z kawą i ciastkami było na szczycie Coll de Rates. Dojadłam co miałam, wpięłam buty i jadę. Wszyscy zdziwieni i odradzali. Kompletnie tego nie rozumiem. Pytam więc ile kilometrów ma ten podjazd i jakie nachylenie. Podstawowa znajomość matematyki pozwala mi odkryć, że dużo cięższą drogę mieliśmy codziennie do domu w Andaluzji w roku poprzedzającym ten.

Guzdrząc się niemiłosiernie dotarłam jednak do miejsca, gdzie czekał sernik. To był jeden z tych momentów, kiedy uświadamiam sobie, że kolarstwo (to romantyczno amatorskie – na olimpiadzie takimi odkryciami raczej bym się nie chwaliła) nie polega na sile nóg, a na potędze wyobraźni i specyficznego pierwiastka uporu, połączonego z głęboką wytrzymałością psychiczną. I przyzwyczajeniem do wysiłku czy bólu od lat. Na pewno 10 lat rehabilitacji kręgosłupa i noszenie plastikowego gorsetu przez chyba 5, non stop, również w 40 stopniowy upał, czy liczenie pogłębiających się dziur na ciele, pomaga nie zauważać tego, że bolą Cię nogi i masz zadyszkę. Zwyczajnie pewne rzeczy, które dla innych osób są już tragedią, przez Ciebie nie są nawet odczuwane. Może dlatego teraz, kiedy mam aparat na zębach nie wiem co odpowiedzieć na pytania ludzi czy to bardzo boli. Gorset to taki aparat tylko na całym tułowiu. Działa na wyobraźnię? Poza tym kiedy mówisz komuś, że rany na całym ciele jednak trochę pieką od kontaktu latem ze słonym potem i słyszysz „no co ja na to poradzę” albo wysłuchujesz ile kosztuje Twoje leczenie to już nigdy nie powiesz nikomu, że Ci zimno, chociaż będziesz miał już odmrożenia w kilku miejscach. Dlatego kiedy mówię, że chcę wsiąść do metra lub zatrzymać się i odpocząć, to znaczy, że jestem u kresu wytrzymałości, a nie, że spieszy mi się do domu na ulubiony serial. To tak przyszłościowo. I wyjaśniająco dlaczego jeżdżę zazwyczaj sama.

W każdym razie uparte dążenie do wypicia kawy zaowocowało również tym, że spotkaliśmy pięknie błękitną Astanę w pełnej krasie. Chwilowo uznałam, że to wstyd robić sobie zdjęcia z obcymi ludźmi, a jak poszłam po rozum do głowy i zawróciłam do miejsca, gdzie stał cały autokar pełen niebieskich, szczupłych i szybkich jak błyskawica ludzi, to już… ich tam nie było. Oczywiście musiałam do końca dnia opowiadać każdemu, jak bardzo żałuję i , że taka okazja, ojej, no szkoda szkoda. Pewnie z tego żalu na szczycie zjadłam mnóstwo bitej śmietany. I wszystko byłoby tego dnia naprawdę super, gdyby nie to, że kiedy przyszło do płacenia, okazało się, że pieniądze w sumie równej 5 euro mam tylko ja… A przypominam, że byliśmy na szczycie góry.
Dokładny opis Coll de Rates, wraz z odbiciem na huśtawki i Rates 2.0. jest pod tym linkiem: Calpe: Trasy – Coll de Rates 2.0

 

Kawiarnia, w której zastanawialiśmy się jak wyjść bez wstydu i gdzie Mirek ściągał oliwkę z nóg, która miała posłużyć do nasmarowania mojego łańcucha 🙂

W późniejszym czasie na Coll de Rates wybierałam się też kilka razy sama. Jednego dnia pogoda nie dopisała i było na tyle chłodno, że jedynym wyjściem były długie spodnie. Garderoba, której w Hiszpanii nie chciałam nawet wyciągać z walizki. Bardzo się dziwiłam dlaczego są za małe. Noszenie ich wymagało jazdy na wdechu, ale nie chciało mi się wracać do domu, by zmienić na coś wygodniejszego.
Na początku pobytu w  moim głównym posiłkiem były koktajle Herbalife i muffinki z Lidla. Dopiero po kilku tygodniach zaczęłam jeść normalnie, szczególnie kiedy chodziliśmy z Gracjanem na burgery, a ja zawsze brałam zestaw z frytkami, pochłaniając je jak odkurzacz. Jedyne tłumaczenie, które przyszło mi do głowy to to, że kiedy nie jesz wiele miesięcy i nagle zaczynasz to oczywiste, że przytyjesz. Dziwiłam się tylko dlaczego aż tak. Zrobiłam się naprawdę 30% grubsza i jakaś większa. W dodatku czułam się po prostu źle. Wyjaśnienie przyszło kilka tygodni później…

Na tym zdjęciu poniżej doskonale widać, że jest mnie jakoś tak… dużo więcej… Choć Gracjan mówił, że „nie jestem gruba, tylko puszysta” hehe

Byłam pewna, że to wszystko przez źle pojmowane wzorce konsumpcji, przejęte od kolegów… czyli klasyczne nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.

Dziwny bar. Wszędzie pusto. Może dlatego, że jest luty i 8 stopni. Ale kelner nie pozwala jeść ciasta na kanapach, bo do tego służą stoliki… na kanapach można pić tylko alkohol…

 

Pierwsze zdjęcia inne niż selfie z telefonu
Przed wyjazdem przejrzałam moje wszystkie aparaty i uznałam, że żaden z nich nie nadaje się na wyjazd. Taki paradoks konsumpcjonizmu. Albo ważą po 3kg albo są stare i nie mają RAWów, czy też są na kliszę, której nie ma już gdzie kupić. Pożyczyłam więc aparat od znajomego i wykorzystałam go na pierwszej wolnej przejażdżce, które miały miejsce zazwyczaj wtedy, kiedy Gracjan miał dzień wolny lub kontuzję kolana.

Podjazd do Benissa. Pierwsze, ładniejsze, uchwycone w kadrze panoramy. I te równe, niedziurawe drogi…

Przejażdżka do Xabia, w której Gracjan nie był nigdy przez 5 lat, a ze mną tak. Podobnie jak z makdonaldem… Nie pamiętam tylko dlaczego chciałam tu wejść na drzewo…

Bernia. Fantastyczne miejsce, niedaleko, ma długi podjazd i nie jeździ tu dużo ludzi. Na pewno poświęcę jej osobny wpis.

Kolejne odwiedziny na szczycie Bernia. Tyle tylko, że kilka tygodni później. Mirek oddaje się kontemplacjom przed testem FTP.

Gracjan sprawdza czy jego Garmin nie przegrzał się od interwałów.

Po czym wszyscy odpoczywają, a ja robię zdjęcia. Tematem rozmów jest nowy rower Marcina.
Dyskutują o nim już dość długo, więc nie wytrzymuję i pytam: A JAKI WŁAŚCIWIE MA TEN ROWER KOLOR? Najważniejsza kwestia w szczegółowej rozmowie nie została poruszona!

Szczyt góry, za nim znajduje się dość stromy zjazd.

Bardzo ważne zdjęcie! Dało ono początek moim influencerskim kontraktom 🙂

Moja reakcja na pytanie czy robimy jeszcze pętelkę czy jednak wracamy do domu. Mówię więc: AZYMUT DOM! TAM!

I posłusznie ruszają hehe (jednak niezbyt szybko, bo nawierzchnia tu jest bardzo chropowata)

Poznaję Karolinę
Kilka dni po moim przyjeździe odezwała się do mnie dziewczyna, której ktoś doniósł, że „Po Calpe kręci się jakaś Kamila”. Ona akurat była w Altea ze swoim mężem kolarzem (takim prawdziwym :)), gdzie spędzali coś w rodzaju podróży poślubnej. Kiedy Wojtek jeździł swoje wielogodzinne treningi, Karolina zwiedzała okoliczne kawiarnie i cukiernie, by pokazywać światu jak wygląda porządny coffee break. Karolina była do mnie trochę podobna. Opowiadała o tym, jak bardzo na Śląsku brakuje jej koleżanki, która miałaby poczucie humoru, rozumiała sarkazm i umiała posługiwać się ironią, a przy okazji oczywiście jeździła na szosie i miała jakiś czas wolny. Nasza znajomość nie polega na ciągłym wypisywaniu do siebie, gdyż dzielenie się codziennością z kimś kto mieszka tyyyle kilometrów od siebie jest trochę bez sensu, ale zawsze jak jest w okolicy, to wpadnie choć na chwilę lub zostanie u mnie na noc. Za każdym razem, jak się zegnamy, pyta czy jeszcze się zobaczymy. Zbieram twarz do śmiechu, choć ostatecznie nim nie wybucham i mówię: „podejrzewam, że tak”.
Wypiłyśmy trochę tej kawy razem. Zwiedziłyśmy kilka okolicznych zakątków. Całe otoczenie tej filigranowej dziewczyny musiało potem słuchać, czy w Gliwicach nie znalazłaby się dla mnie jakaś praca.
Powiedziała mi, że pierwsze spotkanie „to było przecież takie na próbę, bo skąd ona mogła wiedzieć, że mnie polubi, skoro za dziewczynami zazwyczaj nie przepada?”. Przy drugiej jeździe pojechałyśmy już na trasę bardziej ambitną, a na pewno dłuższą. Dostałam prezent, najadłyśmy się przecenionych pączków na schodach pod Kościołem w Finestrat. Mnie chciał pogryźć pies, a Karolina uznała, że byłabym super trenerką, gdyż ciągle radziłam jej by jechała wolniej, co zmniejsza rozmazanie na zdjęciach. Długo wspominałam ten dzień. Dostajesz SMSa od koleżanki „O 11 przy plaży”. I jedziesz rowerem z kimś, z  kim masz o czym rozmawiać, nie musisz wypluwać płuc, dostajesz prezenty. Jeździłam tą trasą później. To już nie była ta sama droga.

O 11 na plaży. Dlaczego nikt w Warszawie nie wysyła mi takich SMSów?

W Hiszpanii okres kwitnięcia przypada na styczeń i luty. Byłam zachwycona tym, że w tym roku przeżyję dwie wiosny. Choć później w Polsce drzewka owocowe kwitły już chyba latem.

„Pędzimy”!!!! 🙂

Nie ma szans bym znalazła tę uliczkę drugi raz… A szkoda.

Pączki w Finestrat. Niektórzy do tematu podeszli dość łapczywie…

Benidorm. Dobra wytwórnia zdjęć profilowych 🙂 na których wygląda się jak Doda z czasów miłości do osiedlowego solarium.

Karolina, kiedy nie dawała mi zapłacić za mój zestaw, zawsze mówiła, że postawię jej przecież kawę w Starbuksie na Centralnym w Warszawie 🙂

Podczas jednej z naszych wspólnych jazd spotkałyśmy Pawła z CCC. Karolina od razu zaproponowała, że zrobimy mu porządne zdjęcia, tylko musi z nami współpracować, czyli JECHAĆ NA ROWERZE. Paweł zaczął więc jechać, a ja traciłam zmysły nie mogąc zrzucić z blatu, bo miałam w ręku aparat. Karolina również wyglądała jakby smar miał wyjść jej zaraz uszami. Na koniec uznałyśmy, że kompletnie nie wie nic o fotografii kolarskiej, bo do zdjęć celowo jedzie się wolniej, a tak naprawdę to udaje, że jedzie. No nic. Zdjęcia wyszły przyzwoite i były ozdobą jego socialowych profili.

Paweł Bernas, kompletnie nieczujący klimatu robienia przez nas zdjęć 🙂

Po tym dniu Karolina ciągle pisała mi o tym, że poszłaby (pojechała!) razem na kawę aż do końca zimy i wysyłała zdjęcia siebie w szaliku z Gliwic 🙂

Korzystała też z tego, że miałam przy sobie aparat i urzekła mnie znajomością działania autofocusa!

Państwo Halejowie byli tak uroczą parą, że przecież nie mogli wyjechać z Hiszpanii bez mini sesji zdjęciowej!

To już niestety koniec stycznia i dzień naszego pożegnania.

Ile stopni jest w Calpe zimą?
Bywa, że całe dwa. I właśnie na ten czas przypada przyjazd mojej sąsiadki, koleżanki z bloku. Cienkie mury, koszmarny wiatr, ósme piętro, sól od morza i brak ogrzewania. Ja – wciąż w krótkim rękawku, Dominika we wszystkich ubraniach jakie znalazła i dokupiła w sklepie, pokazywała mi ile skarpetek na raz można założyć na jedną stopę. Po jej wyjeździe zrobiło się jeszcze zimniej.  Więcej na temat użerania się z zamarzaniem i dość łatwego, choć kuriozalnego rozwiązania problemu, jest we wpisie Calpe – Sto gorących słów gdy na dworze mróz. 
Przyjazd Dominiki to także przywiezienie mi nowego aparatu. Jak tylko go zobaczyłam, wpadłam w szał robienia jeszcze większej ilości zdjęć. Dzięki czemu mam ciekawą dokumentację miasta i życia na plaży 🙂 Jak i kilka zdjęć własnej osoby bez lycry.

Starówka w Calpe – jedno z nielicznych klimatycznych, czysto hiszpańskich miejsc w mieście.

I ja 🙂

Również i na plaży, na której podczas przemierzania jej w tą i z powrotem 30x dziennie, czułam się jak Kurt Wallander podczas swoich spacerów po Skagen. Była tam kiedyś i bardzo chętnie bym wróciła.

Na nowy aparat trafiły też nieliczne dni „na długo”.

Ale za to z ciekawymi atrakcjami!

Gdzie tu się ruszyć i co robić?
Minął ponad miesiąc, a ja dalej nie miałam za bardzo siły podpiąć się pod jakąś grupę. Zaczęłam więc sama krążyć po bliższej okolicy i zaglądać w każdą uliczkę. A one zazwyczaj były zakończone plażą. I tak powstał projekt „Plaża Costa Blanca”.

Pomimo braku kompanów do jazdy, wciąż próbowałam tworzyć relacje fotograficzne. Takie ze sobą w roli głównej również. Wychodziło… różnie.

Czasem, zanim doszłam do miejsca, w którym miało być zdjęcie, wyzwalacz okazywał się dużo szybszy. A moje buty zostały zniszczone od kamieni. Na szczęście Ewa, znana bardziej jako Ministra Kolarstwa, pomogła mi zamówić nowe  tzn. wyjaśnić zaginięcie paczki w Madrycie.

Zdjęcie z drzewa. Aparat podparty patykiem.

Dowód na kompletnie niebladą i zdewastowaną słońcem twarz.

Dzień Strade Bianche i moja własna jego interpretacja.

Siedzę sobie i pożeram nudę.

W końcu są: NOWE BUTY. Ładne?

Tu, kompletnie wściekła, idę wyłączyć aparat, który spadł z płotu.

Gdzie są statki?

Powyższe zdjęcia to część mojego projektu związanego z odwiedzaniem wszystkich plaż w okolicy. Poniżej kolejna. Znajdziesz ją skręcając w prawo przy marketach zaraz po wyjeździe z Calpe w stronę Moraira.

Kierunek PŁASKIE
Chodzenie po bulwarze (i słuchanie Metalliki), gdzie zazwyczaj spotykałam Gracjana idącego z rowerem, a on mnie z chipsami, powoli zaczynało mi się nudzić. Dlatego też propozycję wyjazdu autem „gdzieś na teren płaski” przyjęłam z nieskrywanym zadowoleniem, bo chęć pojeżdżenia bez wysiłku była większa niż tęsknota za pieskiem.

Przerywnik bulwarowej nudy, czyli wyczekiwanie na kolarzy podczas czasówki w Calpe.

Poszukiwania płaskiej drogi zaprowadziły nas do miejscowości Denia. Piękne słońce, a temperatura bliższa zeru niż upałom. Później okazało się, że jedynie w tym rejonie było tak zimno i wietrznie, a w Calpe cieplutko jak kurczakowi w puchu. W każdym razie, ja potrzebowałam już bardzo mocno, a moje stawy jeszcze bardziej zera procent nachylenia. Szczególnie kiedy jeżdżenie dookoła jeziorka w Calpe już dawno mi się znudziło, nie oferowało nic nowego, a trasa sama w sobie miała 200m po rzeczywiście płaskim. W Denia była za to smaczna kawa, ciastka i rysowanie ośmiornicy. Taktyka ta polega na kręceniu się w kółko, a ślad po takiej jeździe przypomina macki ośmiornicy, tylko, że takiej rozjechanej przez samochód. Ronda to oczywiście jej wypustki.

Czy wiecie jak szybko stygnie kawa, jak na zewnątrz jest tylko 8 stopni? Na szczęście mocne słońce każe szybko o tym zapomnieć.
Gdyby nie mocna opalenizna, to pewnie skóra na tych zdjęciach byłaby szara lub sina 🙂

Pobyt w porcie przypomniał mi o latach, kiedy to rejsy jachtami było moim największym hobby. Gracjan po 2h słuchania o teorii żeglarstwa i „jak to wszystko wygląda” oraz o moich wspomnieniach i przygodach, przebijających te kolarskie, nie mógł już wytrzymać czekania kiedy to on będzie mógł się odezwać, więc postanowił skoczyć w tą obłędnie błękitną toń i mieć wreszcie spokój i ciszę dookoła 🙂

Gracjan i jego jedyna metoda poszukiwania ciszy w moim towarzystwie.
Mam wrażenie, że oboje wyglądaliśmy jak para Bułgarów… i to takich pracujących dużo w polu w porze letniej… twarzą do słońca.
Zdjęcie, które bardzo lubię, choć ryzyko kąpieli było duże. Na szczęście Gracjan też je polubił i nie awanturował się kiedy ciągle prosiłam go by zrobił zdjęcie też mi.

Na koniec tego dnia, mój kompan podróży, nieco zmienił trasę powrotu, by zrobić mi niespodziankę i zabrać w miejsce „do którego pewnie sama nie dotrę”. Mylił się oczywiście, ale jak już o tym miejscu mowa to…

Cumbre del Sol
Pierwszy raz ten niewinnie wyglądający pagórek widziałam na mecie Vuelty i zastanawiałam się jak to w ogóle możliwe, że da się tam wjechać, a po drugie, dlaczego oni jadą aż tak szybko? Przecież podstawowa znajomość fizyki podpowiada, że powinni z tych rowerów spadać. Obserwowałam górę z plaży i wiedziałam, że w końcu jak przejdzie mi przeziębienie i trochę jeszcze poćwiczę, pojem, to wybiorę się w jej rejony. Tak po cichu, by nikt nie wiedział o mojej ewentualnej porażce.

Któregoś dnia rozrysowałam sobie trasę, która biegła w rejonie góry, bo znudziło mi się jeżdżenie główną drogą, gdzie oczywiście nie ma pobocza i jest zwyczajnie brzydko. Najpierw odwiedziliśmy Morairę, skąd Gracjan miał wracać już do domu, bo dokuczało mu kolano. Ja upierałam się, że mój gpx  pokazuje tylko „przedmieścia Cumbre” i właśnie tamtędy jadę na lekką wycieczkę do Xabia. Postanowił mnie odprowadzić i wytłumaczyć naocznie, że jednak się mylę. Okazało się, że moja droga na skróty, to zwyczajnie połowa tego podjazdu, ale jak już tam dojechałam, to postanowiliśmy zaatakować resztę, gdzie to właśnie końcówka jest najbardziej karkołomna. W pewnym momencie, widząc jak siłuję się z kadencją 30 i leniwie przeskakuję z nogi na nogę, kolega zapytał czy wszystko ok. Nie wiem dlaczego myślał, że jest coś nie tak, skoro jadę cały czas bez zatrzymania, to raz, a dwa, że nie przestałam mówić hehe. Stało się to rzeczą niepojętą, bo każdy inny, normalny człowiek już dawno straciłby oddech. W każdym razie odpowiedziałam, że ok, „ale gdyby królowa Elżbieta teraz chciała podać mi rękę, to chyba bym odmówiła kontaktu”.

Jeśli ktoś nie ma kompaktu i 32 zębów z tyłu (ja na przykład nie mam 🙁 ), a bardzo chce zobaczyć panoramę 360 stopni z tej górki, to pomimo wszelkich ambicji, polecam alternatywny, delikatniejszy podjazd, szczególnie jeśli następnego dnia i kolejnego planujesz jazdę, a nie jesteś osobą trenującą jak dziki dzik. Mnie pośladki po tym wyczynie bolały 3 dni. Już nawet nie nogi. Pośladki. Oczywiście bardzo chciałam pojechać tam jeszcze raz i zrobić więcej zdjęć, nie tylko na końcówce, bo po drodze jest naprawdę ładnie i przyrodniczo i architektonicznie, ale niepotrzebnie mówiłam, że wpada tam 28% na Garmina i wszyscy się zniechęcili…

Cumbre del Sol wystające nad plażą w Calpe

Nieudawany uśmiech 🙂

Zachwyt nad ciepłością asfaltu

I upragnione przez Gracjana chwile ciszy.

Które nie trwały zbyt długo, więc znowu z tęsknym wzrokiem patrzył w przepaście…

Prawdziwie leniwa i najlepsza niedzielna wycieczka

Nie jestem do końca przekonana, czy akurat była to niedziela, ale klimat na pewno niedzielny. Razem z grupą chłopaków spod Radomia pojechaliśmy w kierunku Guadalest. Na początku Marcin (jeden z mieszkańców domu Gracjana) zapytał jakie planujemy tempo. Odpowiedziałam, że luźne, co zostało skomentowane: „najwyżej utworzy się jakieś grupetto”. A ile osób jedzie? Po odpowiedzi „sześć” kolega uznał, że „to można utworzyć i 5 grupetto”. Ruszyliśmy. Oczywiście prędkość nie było mordercza, ale każdy każdemu próbował uciec na jakimkolwiek wniesieniu, a tych w okolicy nie brakuje. Słodkie ciastka, gorąca i czarna, choć szybko stygnąca kawa oraz piękne widoki oglądane w bardzo miłym towarzystwie. Piękny czas, trasa świetna. I chyba wspominam ten dzień kolarsko najlepiej. Track i więcej zdjęć w osobnym wpisie Calpe: Trasy – Jezioro Guadalest

Nawodnienie (szczególnie do zdjęcia) bardzo, jak zawsze, ważne! W tej przydrożnej knajpie był jakiś zlot motocyklowy, na którym słuchano Queen. Piękny klimat!

Do tej pory nie wiem skąd na trasie pojawił się Gracjan. Wiem jednak, że dla dobrych ujęć potrafił się poświęcić!

W końcu jest! Jezioro Guadalest! I fantastyczna droga dookoła niego. Prawie jak nad Soliną. Tylko nieco cieplej…

Szybka sesja fotograficzna i w drogę na zamek. Czyli jeszcze trochę do góry.

Obserwuję 🙂

Reprezentacja radomska na hiszpańskiej kawie.

Ostatnie konsultacje przed sesją. Zdjęcie przecież musi mieć każdy, a aparatów tylko dziesięć…

Jadą goście

Wieść o tym, że siedzę z rowerem w Hiszpanii i mam wolne miejsce do spania rozeszła się dość szybko, szczególnie, że niekoniecznie mocno ukrywałam swój pobyt. Pierwszym kolarskim gościem był Artur. Z Arturem wiąże się jedna ciekawa historyjka. Otóż bardzo chciałam zobaczyć jak wygląda Muralla Roja, ale od środka. Teren tego osiedla, jak przystało na obiekt prywatny, zamieszkały przez normalnych ludzi, jest ogrodzony. Nie jest to więc budowla muzealna. W pierwszą stronę, czyli przy wejściu, los się do nas uśmiechnął i trafiliśmy na otwartą furtkę. W drugą jednak nie było aż tak przyjemnie, gdyż furtka była zamknięta, a akurat nikt nie szedł. Po długich poszukiwaniach wyjścia postanowiliśmy przejść przez płot. Z rowerami jest to nieco trudne. Pierwszy skoczył Artur. Podałam mu rowery i zaczęłam przechodzić sama. Okazało się, że całe zajście jest obserwowane przez mieszkankę osiedla, która bacznie na nas patrzyła, a jak już udało się nam wydostać, zwyczajnie podeszła do furtki i przekręciła kluczyk… Przez cały czas pobytu w tym osiedlu czułam się jakbym szła na włam i miałam bardzo wysoką adrenalinę, że zaraz ktoś nas przepędzi. Właściwie to nawet serce w przełyku! Udało się jednak bez komplikacji.

To mogłyby być okiennice do Twojego mieszkania. Wyobrażasz sobie żyć w takich kolorach?

Mówiąc o w miarę krótkich i nietrudnych wypadach dookoła Calpe nie można zapomnieć o Xabia. To tu jest szeroka promenada, niska zabudowa, druga restauracja Tango (o atrakcjach Calpe jako miasta będzie osobny wpis) i bardzo miły klimat małej nadmorskiej miejscowości. Na pewno warto odwiedzić. Mi kojarzy się ona z pozytywną myślą, gdyż podczas mojej pierwszej wizyty tu w styczniu było dość zimno, ja blada, słaba, ledwo oddychająca. W marcu miałam już kolor mocno brązowy, a i wydolność mocno się poprawiła. Przede wszystkim zaczęłam normalnie jeść i spać. To był naprawdę ogromny sukces!

  Jest marzec, a u nas jakby wakacje. To chyba moje ulubione zdjęcie z Calpe!
Zdjęcia, które pomogły mi rozpocząć pierwszą współprace influencerską na instagramie (z Contour Cycling Apparel)
Wnikliwe oko zauważy mięśnie na moich nogach 🙂 i nieco więcej masy 🙂 czyli całkiem dobrze!!

Z Arturem wybraliśmy się też na inną ciekawą atrakcję, a mianowicie do Benidorm. Za każdym razem, kiedy rozmawiam z Gracjanem, mówi, że żałuje, że nie dotarł tam przez swoje 5 czy 6 lat. W tym roku też nie dotrze, bowiem jedziemy do Andaluzji.

Ścieżka dla rowerów w Altea. Zamiast jechać główną drogą, lepiej udać się ku morzu i podziwiać zabudowę oraz wakacyjny klimat tej miejscowości. Tylko uwaga: czasem można wjechać rowerem w kelnera z tacą, gdyż przecina się ona z chodnikiem i bulwarem, gdzie porozstawiane są kawiarniane stoliki.

Marcin sprawdza saldo konta czy stać go na tę turbo motorówkę.
Chyba jednak nie, ale i tak opijamy niedoszłą transakcję.
Czas na selfie. W tle gra bardzo przyjemna muzyczka, czyli trwa solowy występ miejscowego skrzypka. Spotykaliśmy go dość często. Czasem warto było przystanąć i posłuchać. Kiedy jednak chciałam poprosić go o dedykację, Gracjan zaproponował zapytać go nie mógłby zagrać Liroya…

Atrakcja dnia. Wjazd na punkt widokowy La Creu. Uwaga, momentami będzie 18%

I jesteśmy! Widoczny na zdjęciu pierwszy mały cypelek to Balcon Mediterraneo.
Piękne miejsce (dosłownie jak z bajki i to o księżniczkach!), którego nie mamy na zdjęciach, gdyż… padła nam bateria.


Z oddali tego nie widać, ale wierzcie mi na słowo, że konstrukcja i nieregularne kształty tych wszystkich budynków sprawiają wrażenie bycia na planie Gwiezdnych Wojen.
Coś niesamowitego!

W każdej nadmorskiej miejscowości, która zdążyłam odwiedzić podczas pobytu w Calpe, przy plaży jest mnóstwo kafejek. Tą wybraliśmy akurat z racji na bardzo przyjemna muzykę, czyli rock 80-90′.

Panowie relaksują się, kiedy ja śpiewam im kawałki Bon Joviego.

Wizyta w Benidorm uświadomiła nam jedno: Calpe to mieścina dla emerytów i niewiele się w niej dzieje (przed końcówką marca – potem wszystko ożyło). W Benidorm na deptaku, który zdawał się nie mieć końca i pośród licznych malutkich, jednokierunkowych uliczek (dlaczego ja nie zrobiłam tam zdjęć?) chodziło mnóstwo podchmielonych Anglików, a z każdego baru wydobywała się fajna, imprezowa muzyka. Bardzo żałowaliśmy, że z racji na jazdę rowerem, nie możemy dołączyć do tego tłumu oblewającego się piwem, więc szybko wróciliśmy na własną, pustą plażę, by właśnie tam rozkręcić mini piknik.  W programie kanapki z serem, który to miał zostać serem topionym, poprzez kładzenie go sobie na udach. Właściwie to tylko na moich… to samo działo się z chorizo. Na koniec pokłóciliśmy się o ostatnią kromkę chleba, bo każdy był głodny, ale nie na tyle, by chciało mu się podjechać do sklepu oddalonego o 300m. Wtedy to wpadliśmy na pomysł, by nie jeździć już do tego Benidorm, a zwyczajnie otworzyć bar własny, w którym ja będę śpiewała, a śpiewem tym na pewno zwabię jakiegoś porządnego instrumentalistę do współpracy. Zaczęłam więc od randomowego przeszukiwania Spotify i w ten sposób cała plaża (czyli 5 osób wraz z nami) znała już dość dobrze repertuar Perfectu. A że zabrakło profesjonalnego sprzętu, to za mikrofon posłużyły mi nowe buty. Żałuję bardzo, że nikt tego nie nagrywał. W Andaluzji nie popełnimy już drugi raz tego samego błędu.

Dobór bluzy do kropkowanego stroju oczywiście przypadkowy.

Mina Marcina mówi wszystko – nie przeszłam castingu na wokalistkę w barze…

Kolejny raz do Benidorm wybraliśmy się z racji na Setmana Valenciana, czyli wyścig etapowy, w którym jechała też Kasia Niewiadoma. Plan był taki: jak dziewczyny tylko ruszą to my za nimi! Ale one ruszyły i ZNIKNĘŁY zanim wpięliśmy się w pedały. Publika od razu wzięła mnie za jakąś ofiarę, która się spóźniła, a Marcin dzielnie wyjaśniał, że nie jestem zawodniczką, więc dziwnie patrzyli i na niego. Przez to musieliśmy być w sporym pośpiechu, gdyż przez nieuwagę zamiast jechać na trasę wyścigu, ruszyliśmy na autostradę. Zawracanie tam w towarzystwie TIRów i ze spadającym łańcuchem to bardzo ciekawa część tego dnia…
Jazda trasą wyścigu (dziewczyny robiły trzy pętle) to niewątpliwie ciekawe doświadczenie. Każdy pilot myśli, że startujesz. Tylko nie wiadomo dlaczego stoisz bez numerów na poboczu i robisz sobie zdjęcia. Na sam koniec, już po wjeździe do miasta, postanowiłam, że skorzystam z okazji i zmuszę służby, by otwierały mi trasę i zatrzymywały dla mnie ruch hehe. Aby nie wyjść na kompletnego amatora, który zwyczajnie się tu zawieruszył, przycisnęłam mocniej pedały i… jejku co to było ja uczucie! Ja… mknę jak szalona…, wszyscy schodzą mi z drogi… ludzie biją brawa… JAK SEN!!!! Naprawdę! Marcin został gdzieś z tyłu. Ależ to była jazda! Nawet przez moment pomyślałam, że mogłabym zająć się ściganiem. Potem stanęły mi przed oczami wyniki moich badań i do Calpe wróciłam już w dużo gorszym nastroju. Na szczęście wiśniówka czekała na stole.




Przy okazji pojechaliśmy do Finestrat, ale nie było tam już tak jak z Karoliną w styczniu… Stan i chemia umysłu to coś, co bardzo szybko się zmienia..

Odwiedziny mamy
Mama miała odwiedzić mnie razem ze swoją koleżanką. Minęło już wiele tygodni mojego pobytu i dawno nie widziałam jej aż tak długo. Cieszyłam się, że przyjedzie, ugotuje coś dobrego i ogólnie zobaczy jak się tu urządziłam. I że za całkiem nieduże pieniądze można spędzić zimę dużo lepiej niż w Polsce. Koledzy zachęcali bym dała jej makaron i tuńczyka jako dwa główne składniki i powiedziała „radź sobie!”. O umówionej godzinie poszłam na dworzec autobusowy by je odebrać. Przyjechał pierwszy autobus – ich nie ma. Drugi – ich nie ma. Telefon? Rozładowany. Na dworcu na szczęście był automat z coca colą i żelkami. Popicie żelków colą kończy się mdłościami. No ale nic. Czekam. W końcu wysiadają. W puchowych kurtach i kamizelkach. Nawet gyby miały torby foliowe na głowie od razu wiedziałabym, że to one. Uznały, że chętnie zobaczą miasto, więc wzywanie taksówki nie ma sensu. Mama robiła miny jak przyjechała do Chałup, a Jola dzielnie taszczyła walizkę po nierównych chodnikach, dzięki czemu brzmiała jak pędzący pociąg. Mi dojście na dworzec zajęło 20 minut. Z turystkami godzinę. Dodam tylko, że moja mama myślała, że ja przyjechałam na rower do Calpe, by jeździć PO CALPE. Była o tym przekonana jak zobaczyła ścieżkę rowerową w mieście…

Po przyjeździe mamy z Jolą na stole na dobre zagościła wiśniówka, kawa i ciasteczka.
Najlepszy był jednak moment, w którym mama obudziła mnie raz rano i w ręku trzymała gotowe naleśniki.
Jakie to cudowne, że i tym razem przyjedzie do Hiszpanii!

Odwiedziny w Alicante. Napis na koszulce mamy wskazuje na to, że chyba się jej podoba.

Widoki z drogi na zamek. Nigdy więcej CHODZENIA pod górę. Wycieczka ta wykluczyła mnie z jazdy na trzy dni, bo takie miałam zakwasy w łydkach…

Zdjęcia lecą już do Warszawy

A dziewczyny chętnie pozują. Chyba powinnam zostać fotografem turystów!

Uliczka w Alicante. Bardzo przywołuje mi Andaluzję i napawa smutkiem, gdyż to właśnie do Andaluzji planowałam jechać przed odwołaniem wyjazdu i zmianą planów na Calpe.

Mniej oczywiste trasy w Calpe
Czasami Gracjan pisał do mnie SMSa: „jadę dziś porobić powtórzenia, a potem lekko, mogę na Ciebie poczekać”. No i tak czekał. To znaczy zjeżdżał do mnie jak już skończył robić wichurę swoimi nogami i latającą kamizelką. A ja człapu człapu foto pstryk pstryk za nim. Wolno, ale DUMNYM równym tempem!!!! Tego dnia uznał, że jedziemy niedaleko, bo tylko 30km od domu i powrót tą samą lub nieco zmodyfikowaną drogą. Zgłosiłam się więc na ochotnika. I tak jedziemy, jedziemy, jeeedzieeeeeemy za wzgórze Penya Roig. Tereny robią się dla mnie całkowicie nowe i bardziej dzikie niż dotychczas. Minęliśmy już wszystko co znam i jedziemy dalej. Podjazd zdaje się nie kończyć, ale na szczycie ma być fajna restauracja i podobno ciekawe widoki. Widokami można przekupić mnie zawsze. Sam podjazd miał 13km, był bardziej stromy niż osławione Coll de Rates i na koniec zaczął mi mocno spadać cukier. Efekt zmęczenia wieloma tygodniami w górach i jednak dość ciężkim podjazdem. Trasa okazała się o wiele dłuższa, ale widoki, które napotkaliśmy wynagrodziły mi zamarznięcie i utratę sił objawiającą się dosłownym spadnięciem z roweru. Na szczycie zamiast otwartej restauracji spotkało nas stado kóz. Nigdy nie zapomnę jak Gracjan częstował je batonikami, by tylko chciały pozować ze mną do zdjęcia… więcej na ten temat we wpisie Calpe – Trasy: Venta del Collao  oraz Calpe – spotkanie z kozami na szczycie.

Za chwilę nastąpi ATAK! Z kozicami nie ma żartów!

W końcu górski krajobraz i to dookoła!
Niektórzy są zbyt szybcy, by zrobić im ładne zdjęcie…

A inni są profesjonalistami i wiedzą co to znaczy „jechać do zdjęcia”.

Pani swojego czasu
Tak nazywa się blog i dość ciekawa inicjatywa pewnej Oli w sieci. Jakież to było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że i ona jest w Calpe. A w dodatku w towarzystwie wielu dziewczyn. Dla moich styranych nóg było to naprawdę super towarzystwo. Razem pojechałyśmy na przylądek Nao oraz na Vall d’Ebo. Z Vall d’Ebo jest tak jak z każdą inną górą tutaj. Wszyscy straszą podjazdem, a na koniec zastanawiasz się kiedy w końcu ta mordercza droga się zacznie. Tak było i tym razem. Miejsce to jest jednak na tyle urokliwe, że zasługuje na osobny wpis. Wkrótce go utworzę. Czeka dzielnie w kolejce.

Przylądek Nao, ale kilka dni wcześniej.

Leśny, niezbyt stromy i dość długi podjazd do latarni na Nao.

Dziewczyny i ich porządki.

Kolejne ciastka, kolejne kawy… w bardzo klimatycznej restauracji przy latarni morskiej (po drewnianych schodkach do góry)

Tak sympatycznie zaczyna się podjazd na Vall d’Ebo.

Charakterystyczne białe słupki towarzyszą drodze niemalże cały czas.

Na górze z Tamarą. Jeśli śmieszy Cię to 540m, to wiedz, że jedzie się je od zera, a do podjazdu trzeba jechać kawał z domu – jak wszędzie tutaj…

Pora na Coll de Rates 2.0
W wielu zakątkach świata są miejsca, które po prostu trzeba odwiedzić. Samo Coll de Rates to za mało. Bo skoro można wjechać wyżej to dlaczego tego nie zrobić? Dużo zostało w tym temacie powiedziane tutaj: Calpe: Trasy – Coll de Rates 2.0.

Niesamowita, wąska, kręta i bardzo stroma droga. Tu niestety musiałam się zatrzymywać co jakiś czas. Nie tylko, aby zrobić zdjęcie, ale przede wszystkim złapać oddech.

Niedowiarek na szczycie wyciąga przysmaki z plecaka. Aa skąd ma plecak? Otóż uparł się, aby go wziąć, zakładając, że ja tam nie podjadę… w środku były moje buty do biegania.

 

Ostatnie dni w Calpe
To czas, kiedy odwiedziła mnie moja koleżanka Basia. W końcu weszłam do wody do morza nieco dalej, ale wciąż nie udało mi się zanurzyć. Byłam już mocno zmęczona jazdą, wyszukiwaniem na siłę nowych tras, które nie istniały bez podjechania autem, a przede wszystkim tragicznie tęskniłam za moim jamnikiem. W ostatnich dniach spotkałam przy plaży dwie rude jamniczki, które rzuciły się na mnie z prośba o głaskanie, tak, że aż właścicielka tych przeuroczych stworzonek wypuściła smycz z rąk. Niemalże pękło mi serce jak przypomniałam sobie jak bardzo aksamitną i milutką sierść potrafi mieć takie zwierzątko!

Wizyty na plaży podczas przerw w zakupach w krowie. Krowa to taki sklep z cudownymi gadżetami, do którego chodziłam codziennie, by wybrać prezenty dla znajomych.

Basia odlatuje! Moja fryzura odleciała już dawno.

Statek na placu zabaw, do którego chodziłyśmy z Basią popijać wino i śpiewać szanty 🙂
a ja po ukończonej butelce ględziłam non stop, że w tej Hiszpanii na pewno nie poznam żadnego fajnego Włocha hehe

Cały wyjazd zakończył się odwiedzinami mojej koleżanki Oli, która również jest fotografem. Dzięki niej przypomniałam sobie, że powinnam zrobić reportaż z miasta. I taki też powstał.

A co robiłam w wolnym czasie? Siedziałam na plaży i czytałam książki. Chodziłam po bulwarze sto razy w każdą stronę słuchając muzyki. Lub spotykałam się czasem z Gracjanem na zestaw kawa + szarlotka w Tango ewentualnie na te małe buteleczki piwa na plaży, gdzie snułam mu różne opowieści ze swojego życia. A ten biedny człowiek słuchał z przerażeniem…

Do dziś nie zobaczyłam tego zdjęcia i nie mam pojęcia co miało przedstawiać 🙂 

Ostatnie dni to także usilne szukanie jakiejkolwiek płaskiej drogi. Kiedy myślałam już, że gdzieś na obrzeżach Calpe właśnie ją znalazłam, Garmin pokazał mi nachylenie 100%… NIE MA NADZIEI. A ja chciałam poczuć się jak w domu… pojeździć wycieczkowo po zerowym nachyleniu, a następnego dnia ruszyć w góry.

Kiedy przyjeżdżasz w nowe miejsce i musisz zjeść wszystko!

Jedna z ostatnich kaw w Moraira. Jest z nami Aga w zaawansowanej ciąży. Dzielnie jedzie i nie marudzi. Urzekła mnie!

Podczas obecności Agi i Maćka – rodziny Oli, w końcu poszliśmy do miejscowego Chińczyka. Jeśli kiedykolwiek będziesz w Calpe MUSISZ TAM IŚĆ. Bardzo przystępne ceny, bardzo chiński wystrój, jeszcze bardziej chińska obsługa na bardzo wysokich obrotach. Nigdzie nie zjem już takiej kaczki w pomarańczach… Więcej na ten temat we wpisie o atrakcjach miasta już wkrótce.

W ostatnim tygodniu mój brzuch spuchł już tak, że nie mogłam za bardzo chodzić. Dolegliwości bólowe w ogóle pominę. To skłoniło nas do wezwania lekarza. Ale dopiero po wizycie autem w Guadalest. Bardzo chciałam bowiem pojechać na jakiś ride bez konieczności przebijania się 40km przez miasto i odwiedzić serpentyny w Confrides. Rosły tam bowiem piękne migdałowce, ale jak dojechaliśmy to już przekwitły, a w dodatku był wypadek i stała na środku laweta. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie mojej miny… kiedy to w bardzo kiepskiej dyspozycji pojechałam tam na siłę, wiedząc, że więcej okazji nie będzie… a tu zdechłe kwiatki i wypadek na środku…

Restauracja w Guadalest. W tle zamek, na którym byliśmy kilka tygodni wcześniej.

Cukier to podobno biała śmierć 🙂

Mój Canyon i odbicie na Port de Tudons. Jedna z tras, na które nie pojechałam, choć pomimo fatalnego już samopoczucia coś tam mówiłam pod nosem, że może spróbuję.

Gracjan tymczasem w jakiejś mieścinie przez bardzo małe em próbował leczyć mnie herbatą i ciastem drożdżowym. Ostatecznie pomógł lekarz. Uznał, że mam bakterię, dał antybiotyk i za 3 dni byłam jak nowa! Nawet nie chcę myśleć co byłoby gdybym z takimi nietypowymi objawami zgłosiła się do szpitala w Polsce… Po zdjęciach i spuchniętym brzuchu widzę, że musiałam ją mieć od 2 miesięcy. Co za ulga! Byłam pewna, że przytyłam aż tak dużo 🙂

Ciasto, które miało leczyć i pozwolić jechać na Tudons.
Nieco alternatywna, bo opłotkami, droga na Coll de Rates – miejsce mojej ostatniej jazdy w Calpe przed wyjazdem do Warszawy. W kółko powtarzałam: tu są sady jak w Polsce! Tu rosną maki jak w Polsce!

Mój rower zaczął jeździć sam – znak, że spieszyło mu się do domu. Do dziś nie wiem po co.

Ostatni rzut okien na góry – pomimo zmęczenia mięśni na pewno już kilka dni później bardzo mi ich brakowało. Z resztą nie tylko gór.

W swoim mieszkaniu w tzw. „apartamentowcu” na Warszawskiej Woli widok mam co najwyżej na skrzydło bloku naprzeciwko. Na pewno będę tęskniła za tym. A ja jeszcze bardziej za osobami, o których myślałam, patrząc się codziennie w to morze zarówno podczas wschodów, jak i zachodów słońca. Tak jak ich nie było, tak nigdy już nie będzie.

A mówię o zachodach takich jak na przykład ten. Jeden z siedemdziesięciu ośmiu. Przed nami 98 w Andaluzji.

Co pozostaje powiedzieć? Cal(r)pe diem

Powrót do domu pozbawił mnie ostatniej komórki nerwowej, choć był też bardzo humorystyczny i Monty Python na pewno by się takiej historii nie powstydził 🙂 Szczegóły tutaj: Powrót do domu cz. 1 – Prima Aprilis 
A potem nastąpił najcięższy, najbardziej samotny i najsmutniejszy rok w moim życiu. Z którego jedyną fajną rzeczą są wakacje z Freddim i Gracjanem w Polanicy, całkiem dobrze idący rozwój bloga i Instagrama, który dobił już 10k obserwujących kliknij tu by zacząć mnie obserwować 🙂 i narodziny mojej ślicznej siostrzenicy, z którą już wkrótce wyruszę na jej pierwsze rowerowe wycieczki! Choćby idąc koło roweru 🙂

Na szczęście pierwszego stycznia 2019 będziemy powoli dojeżdżać do Andaluzji, a taki początek musi zwiastować same dobre rzeczy!