Wpis z 29 lipca 2014
No więc moich „sukcesów na szosie” ciąg dalszy (po 3 latach pisałabym to po każdym cięższym treningu czy upokorzeniu na wyścigu… ZDANIE, które może rozpocząć KAŻDY wpis 🙂 zdanie UNIWERSALNE i zawsze na czasie 🙂 ABSOLUTNIE!).
Dojazd do pracy. Nie ma co ukrywać. Na ul. Dolnej skończyło mi się przełożenie (na Dolnej jest „podjazd”). Wiem już gdzie są hamulce, ALE GDZIE JEST MŁYNEK Z MTB? Czy ja nie zgubiłam gdzieś jednej zębatki z przodu? Jedna to jakoś mało… i taka gigantyczna jakaś. (serio nie zauważyłam, że one są DWIE. POWAŻNIE.) Czy to moja wina? Co jest nie tak z moimi nogami?!?! Rękami? Głową? Dobra. Opanowuje śmiech. I oddech. Oj uspokojenie oddechu chwilę trwa. To miało lżejsze przełożenia. Trzeba było tylko umieć obsługiwać klamkomanetki. No cóż 🙂 (ja wtedy nie miałam nawet blond włosów!)Odchylenie podczas stania na korbach dalej plus minus 50cm w prawo i tyleż samo w lewo (dopiero później poznałam jakie to przydatne w górach). Buja jak na morzu w pełnym sztormie w listopadzie. Na Bałtyku. Chyba nie utrzymam równowagi dłużej niż dwa metry (później tak właśnie się zdarzało, że podjazd zsadzał mnie z roweru…). Do wygrania żadnego wyścigu się nie nadaję, gdyż triumf przejazdu przez metę z rękoma w górze wykracza poza moje obecne zdolności (przedwczoraj to ćwiczyłam, w kolejnej lekcji będzie wyciąganie żeli z kieszonki i robienie zdjęć drugą, wolną ręką). Po puszczeniu kierownicy rower jedzie tak, że… dojeżdżam do szpitala na Wołoskiej!!!! Czy to znak!? Uciekam stąd. Rozpędzam się. Razem ze mną york na ścieżce. Uf. Znalazłam hamulce. Tym razem oba na raz. Piesek żyje. Ale ma oczy jak sarna w nocnych reflektorach. Udało się utrzymać równowagę. KTOŚ MI MACHA!!!! (dziś macha mi mało osób, bo trasa po której jeżdżę jest mało popularna, a na popularniejszej jeżdżą same gbury na szosach. Gbur na szosie to osobna kategoria człowieka. Nie tylko mężczyzny. Człowieka. Świat szosy jest dość brutalny i z nikim się lekko nie obchodzi hahaha). I Ma ładne łydki! (Jakby którejś z was przyszło kiedyś do głowy zbytnie polubienie kogoś tylko dlatego, że ma ładne łydki, to wylejcie sobie najpierw na głowę gar zupy z ogórkowej ziemniakami, może to was otrzeźwi, no o ile będzie wystygnięta, bo ciepłej nie polecam) Jezuuuu. Piękny dzień dziś taki! Oj jak jadę na Canyonie albo O ZGROZO, na Ghoście, nikt się ze mną nie wita 🙁 (miałam dwa rowery mtb, jeden typu full, jeden mam nadal). Może szosa pozwoli mi rozszerzyć grono znajomych do jeżdżenia na kole za nimi?!?!?! (oj pozwoliła 🙂 🙂 🙂 🙂 pozdrawiam wszystkich!) W tej konkurencji mam nawet jakieś osiągnięcia godne wrzucenia na Stravę (i mnóstwo QOMów po latach, choć też sporo solo).
W ogóle to coś jest nie tak. Wczoraj dało się jechać powyżej 40, a dziś już nie. Dobra. Dojeżdżam (do pracy, teraz już nie pracuję na etacie). Rezygnuję z chipsów. Z piwa nigdy w życiu bo i dlaczego (eh, jednak się udało opanować i ten nałóg!). A poza tym to wiatr nas spycha do rowu, ale walczę do samego końca i ostatecznie utrzymuję równowagę.
Trzecia przejażdżka i wszyscy cali. JEST EXTRA!!!!!!! Świetlana przyszłość znowu mnie wita swoimi idyllicznymi obrazami, a pozytywne myśli wracają jak wezwanie do uregulowania podatku. Pora poszukać dodatkowej pracy. Życie bez własnej szosy zaczyna mi ciążyć. I ciąży bardziej niż ten gigantyczny blat z przodu… Dobranoc.