Kiedyś, jak byłam małym dzieckiem, bardzo chciałam mieć rower szosowy. Bo wydawał mi się szybki i fajny, a całe kolarstwo bardzo romantyczne. Kupiłam go jak miałam 27 lat. I obok zakupu pieska była to najlepsza decyzja w moim życiu. Przez wszystkie lata świadomego myślenia chciałam mieć również pracę, która umożliwi mi opuszczanie Polski na zimę. To też się udało (to znaczy nie „udało się”, bo „się” nigdy nie robi samo”, tylko sama stworzyłam ją od zera – tu bardzo dziękuję wszystkim klientom). W zeszłym roku przybyła nowa szosa, więc do Hiszpanii pojechałam tylko na 16 dni, które kompletnie mnie zamęczyły, w konsekwencji zniszczyły cały sezon i myślenie o zgrupowaniach chyba też, bo co to za widok na morze jak stoisz i rzygasz żelem energetycznym (zielonym) na buty? 🙂 modląc się by jakoś dotelepać się na górę i nie umrzeć (tak wyglądał ostatni dzień w Andaluzji). Za to poznałam Kasia, a podobno w przyjaźni koszty się nie liczą. Nawet te, które każą kojarzyć Ci morze z niestrawnością i potem stojącym solą w oku.
Po średnio udanym sezonie, zbyt wielu niepotrzebnych watogodzinach na zbyt długich podjazdach i nikomu na nic potrzebnych wyścigach oraz za bardzo przedłużającym się odpoczynku (przeplatanym poszukiwaniem ustawek typu no drop) TO JUŻ PEWNE 🙂 Sporo gór, trochę płaskich dróg w miastach, dużo słońca, cień palm (może tym razem wyjątkowo nie dostanę udaru ani razu?), basen z pewnie dość rześką wodą (oj tam :)), plaża pod oknem (balkonem) i prawie trzy miesiące (jak na razie) kompletnej wolności od planów treningowych i zamarzniętych autobusów.
I tak codziennie trzeba będzie wstać, zjeść omleta/owsiankę, wypić kawę w barze pod domem, pokręcić się po bulwarze, spojrzeć w stronę gór i wjechać choćby na jedną, porobić zdjęcia, wrócić, pomoczyć nogi w basenie/morzu, znowu iść na kawę, napisać kilka literackich wynurzeń o marzeniach małego dziecka i rozprawkę o locie za barierkę czy bulwersację w kontekście cen części campagnolo, czy Canyona, który znowu wysłał mi zły hak przerzutki, znowu zjeść, poczytać książkę na leżaku (w śpiworze), iść na miasto, wypić wino, iść spać. Uff.
Bilet TAM kupiłam na 13 stycznia, mieszkanie jest wynajęte do końca marca, ale co zrobię dalej to nie wiem (dużo zależy od tego jakim zainteresowaniem będzie cieszyło się moje warszawskie wynajęcie albo od losowych gier z nagrodami typowo pieniężnymi, choć J. obiecał mi rowerową koszulkę z napisem „jestem artystą – szukam sponsora”).
P.S. Mam wolne jedno łóżko i niektórzy już poczynili na nie wstępne rezerwacje, więc jak chcesz mnie odwiedzić to pisz 🙂 🙂 Codziennie będę patrzyła w stronę lotniska! Bo na Garmina już mi się patrzeć nie chce.
P.P.S. Myśl pisana na szybko, wkrótce rozwinięcie.
Tak, jadę (lecę) sama. Bez psa.
CU.