Trener (były już trener) dał mi dobrą radę. Bierzesz kartkę. Piszesz na niej swojej życiowe role wg kolejności od priorytetu najważniejszego aż po rzeczy nieznaczące. Jesteś matką, ojcem, właścicielem psa, którego trzeba wyprowadzać, sąsiadem pani Bożeny, co zobowiązuje do powiedzenia jej dzień dobry. Cokolwiek. Każdy coś ma. I gdzieś na Twojej liście jest punkt: kolarz. KOLARZ AMATOR.
Słowo amator można wytłuścić i pogrubić zarazem. Wzięłam kartkę i różowy flamaster, bo długopisy mi zbyt często giną. Pomyślałam jakie role muszę wypełniać. Jakie chcę wypełniać. I tak jak kilka godzin wcześniej zapierałam się nogami i rękami, że trening jest najważniejszy, że pomógł mi wrócić do dobrego samopoczucia (haha, jasne!), że niemalże ratuje mi życie od wszędobylskiej nudy i w ogóle nie ma żadnego gadania, tak już z kartką było inaczej. Czasem zapominałam, że przez zbyt częsty trening i podejście do niego czuję się coraz gorzej, a wmawiałam sobie, że… lepiej. Zabrzmi to poradnikowo, groteskowo, rodem z kuchennej psychologii, coachingu, którego nienawidzę, ale uznałam, że bycie DOBRYM człowiekiem to PODSTAWA. Nie napisałam nic na tej kartce. Ale w głowie pozostała mi jedna myśl. Przede wszystkim chcę być dobrym, fajnym człowiekiem, który nie krzywdzi innych na siłę CIĄGŁYM MYŚLENIEM O SOBIE. O sobie, o swoich treningach, o swoich wygodach, o swoich regeneracjach, o swoim żarciu 10x na dobę. Takim człowiekiem, który zadba choćby o psa, a nie zabierze go na szybciutki spacerek wokół bloku, BO TRENING, bo tylko głupek ubija nogi spacerami. Powinnam widywać się ze znajomymi. Oddzwaniać. Wysłuchać matki jak mi opowiada, że gdzieś widziała ładne buty dla mnie, które w dodatku chce mi kupić, a mi to obojętne, bo i tak przecież z domu wychodzę tylko na rower. Nie wtrącać wszędzie zdania, ja i mój rower. Nie myśleć o nim obsesyjnie. Nie płakać, że pogorszyła mi się morfologia. Nie rzucać piorunami dookoła, bo ktoś na ustawce mnie urwał, a na wyścigu jestem znowu w drugiej połowie. Ja, ja, ja. Ja i mój trening. Który jest przecież zwykłą jazdą rowerem i tyle. Jeździłam tym rowerem 20 lat i jakoś żyłam. A teraz życie uciekało mi szybciej niż pasażer jadący na gapę przed kanarem.
Byłam pewna, że to przecież normalne. Mam cel i konsekwentnie go realizuję. Co w tym złego? Lepiej przegrać życie z piwem przy grillu? Aż pewnego dnia kiedy, jak już pisałam, zobaczyłam w innej osobie jak podłe jest skupienie się tylko na sobie i swoim AMATORSKIM treningu, zaczęłam wycofywać się ze swojego chorego, zbyt fanatycznego podejścia do kolarstwa, które przez nieustanne nerwy i zbyt duże chęci „ponad wszystko” ciągle wpędzało mnie w infekcje i kompletne zniechęcenie, które przecież ten trening uniemożliwiają, dzięki czemu po roku ciągłego ubijania nóg, jestem w tym samym momencie, w którym byłam przed rozpoczęciem ćwiczeń, CZYLI JESTEM W CZARNEJ DUPIE. Za dużo sportu. Za dużo kolarstwa w życiu. Za mało życia. Zasłyszany tekst: „nawet jak siedzę z tobą na kanapie i rozmawiamy to mnie to męczy i nie regeneruję się jakbym chciał” otrzeźwił mnie bardziej niż kubeł zimnej wody, którym czasem obrywałam w lany poniedziałek.
Nie kończę z treningiem. Przecież ja ledwo zaczęłam. Dalej będę „robić swoje”. Tylko bardziej posłucham swojego organizmu. Do tej pory głupio mi było napisać, że czuję się źle. Musiałam czuć się fatalnie by napisać, że zmieniamy lub odwołujemy trening. W ogóle dlaczego plan nie był zmieniany skoro w kółko sugerowałam to swoim marudzeniem, że jest ŹLE? I byłam ciągle w gdzieś tam czyhającym, ukrytym stresie w skali 15 na 10. Co trener sobie o mnie pomyśli? Pewnie, że jestem leniwa. Że jestem głupią, leniwą babą, która nie wiadomo po co bierze się za sport. Więc robiłam to, co było zapisane. A potem na kilka godzin hyc pod kołdrę spać. Niektórzy uważają, że w każdej sytuacji powinieneś założyć buty i iść pobiegać. Też tak myślałam. I pisałam: daj mi jakiś ciężki trening, bo jestem wściekła, bo jest mi smutno, bo coś tam, to zajmę się czymś innym. Nie. W niektórych przypadkach lepiej iść gdziekolwiek indziej lub poczytać książkę. Jeśli czujesz się naprawdę źle, odpocznij. Spotkaj się z ludźmi. W Warszawie naprawdę jest gdzie iść. Nie powinno się ćwiczyć ponad i pomimo wszystko, choć Chodakowska może mówi inaczej i memy z internetu też.
Uznałam, że najpierw realizuję się jako człowiek. Potem mam przecież własną, wciąż bardzo dobrze działającą firmę. I żywy organizm, czyli psa. I wielu znajomych, w którymi można robić wiele rzeczy, choćby pograć w badmintona. Dopiero po tych czterech punktach zajmę się treningiem. Może zluzowanie głowy zluzuje mi nogi. Do głównego celu sezonu jeszcze trochę czasu. DAM RADĘ. Dam radę bez bycia kolarskim psychopatą. A było blisko. Czasem będę musiała poświęcić godzinę snu by zrealizować swoje obowiązki nierowerowe. Jestem na drodze do złotego środka. Jestem na drodze. Jadę nią rowerem i świeci słońce, bo w końcu myślenie zajęło mi dwa miesiące i lato zaczęło się na dobre. Kupiłam Nutellę. Zawsze lubiłam Nutellę. Faktycznie, ma olej palmowy. Ale chyba bardziej szkodliwe jest jedzenie śmietany do zupy. Nie jadłam jej już prawie rok i ten zwyczaj chyba utrzymam. Życie, w którym rower jest dodatkiem nabrało dużo ciekawszych barw, a miłość do roweru tylko w nim rośnie. Bo po jednym czy dwóch dniach przerwy naprawdę mam ochotę iść pojeździć, nawet sama. I wreszcie nie czuję bym coś musiała. To bardzo dobry czas na poszukanie trenera i kontynuacje planu w bardziej racjonalny sposób. Planu, w którym rower jest dla mnie, a nie ja dla niego.
fajnie opisane. ciekawe jest to jak często tak właśnie się dzieje, że ludzie wkręcają się w coś, zupełnie amatorsko, a jednak tak mocno, że się zakręcają. może nie zawsze aż tak jak ten przykład z rozmową na kanapie, która przeszkadza w regeneracji:) ale jednak
zastanawiałem się właśnie dwa dni temu (próbując bezskutecznie dogonić czecha po 60tce na podjeździe w karkonoszach) czy to nie jest przypadkiem tak, że do sportów wytrzymałościowych ciągnie ludzi z osobowością kompulsywno-obsesyjną, bo na swój sposób dają im się one odnaleźć w tym jak są skonstruowani…