Wpis z 10 sierpnia 2014
„Niby nic, a tak to się zaczęło” 🙂
Kilka (kilkaset chyba) słów o naszej wycieczce śladami TdP. (TdP zaczął odgrywać jakąś dziwaczną rolę w moim życiu :)) Nie wyjeździe jako takim, bo osoby postronne nie będą w stanie zrozumieć o co chodzi i w czym rzecz. Nikt o zdrowych zmysłach nie zrozumiałby choćby części tej opowieści o ludziach niekurortowych w kurorcie, jakim na pewno jest Zakopane.
Kiedy po 12 budzikach okazało się, że do wyjścia z namiotu (pojechałeś kiedyś z dziewczyną pod namiot DO ZAKOPANEGO???? nie do schroniska, nie na szlak, TYLKO DO CENTRUM ZAKOPANEGO??) potrzeba więcej niż 7h porzuciliśmy ostatecznie plany udania się na Tour de Tatry (tak większość osób nazywa 200km trasę dookoła tych gór, to znaczy niektórzy mówią Tatry Tour, a niektórzy nie mówią nic bo tam nie jeżdżą wcale) i uznaliśmy, że skoro już uradowani taplamy się w tym błocie po kolana (tak tak, takimi warunkami szczyci się pole namiotowe, które wybrałam osobiście metodą na chybił trafił no i chyba jednak to był chybił) to warto obejrzeć jak jeżdżą zawodnicy, którzy na cel dnia nie obrali sobie picia Żurawinówki Lubelskiej (jak my), a pokazanie światu (i góralom najprawdziwszym) swoich napiętych nóg.
Już na ul. Zamoyskiego w Zakopanym (no przecież to musi być gdzieś tu!) dowiedzieliśmy się od jakiejś Pani Grażyny przy taśmie, że „to są (w domyśle MY!) prawdziwi kolarze, a nie jacyś tam zawodowcy”. W ogóle miło. Mili ludzie, piękne okoliczności przyrody. Biją brawa, dziewczyny piszczą, dzieci chcą bidony. Krzyż na Giewoncie dalej stoi. Atmosfera podniosła jak na szkolnym apelu. Atmosfera wyczekiwania. Na peleton. Ja czekam na tlen.
Na szczycie w Zębie po dopiciu czegoś co smakowało jak Okocim, Jacek uznaje, że ten peleton to „jakaś niedzielna wycieczka przypadkowych ludzi” i zarządza „jedźmy ZA NIMI”. Rzucamy się w pogoń, ale niedzielnej wycieczki, nie wiedzieć czemu, już nie widać… za to ja dostałam czkawki. Ale jest zjazd. Rzuca tą szosą na prawo, na lewo, ręce mi odpadają, ale zjazd jest GENIALNY. Coś zupełnie innego niż wyrypa na mtb. Coś wspaniałego! I zaczyna się. ŚCIANA BUKOWINA. Nazwano to miejsce serio tak bez żadnej kozery (od tamtej pory widziałam parę innych ŚCIAN i ta wydaje się wyjątkowo śmieszna w tej swojej niby straszności i stromości). Nie przez przypadek. Dookoła kibice. Ludzie na leżakach. Ludzie przebrani za diabły, księży, księżniczki, niedźwiedzi, batmanów, no cokolwiek, co kto miał pod ręką to brał i zakładał. Wszyscy w dyskotekowym nastroju. Jest muzyka. Jest dyskoteka. Jest też paru innych rowerzystów wspinających się na tą ścianę. Jem żel. Jest okropny. Żel cieknie mi po nogach. I strasznie się klei. Na kierownicy też jest go dużo. Od nachylenia coś zaczyna się zmieniać w moim mózgu. Może to białko się ścina. Trzy osoby (nieprzebrane za nic ani za nikogo) rzucają się do pomocy popchnięcia moich pleców, podczas gdyż diabeł dźga mnie widłami. Jacek, może trochę zbyt głośno, pyta retorycznie czy „diabeł dawno nie dostał po mordzie” a może i ryju. Nie pamiętam, ale zdenerwował się nie na żarty. Kiedy ja przeżywam te swoje wewnętrzne i zewnętrzne rozterki biały rower zwyczajnie na młynku (Jacek wziął w te góry mtb, ja oczywiście PlanetX) wspina się na górę i od czasu do czasu nonszalancko zerka czy ja w ogóle jeszcze z tej góry nie spadłam (na raz wjechałam tam dopiero 2 lata później, podczas rekonesansu miesiąc przed wyścigiem, teraz takie górki to wciągam nosem 🙂). Jakieś inne harpagany też zsiadają z rowerów, więc mogę i ja. Trzy kroki do przodu: TU NIE DA SIĘ NAWET IŚĆ. Po piwie szczególnie ciężko. Szczególnie jak zwijasz się ze śmiechu. Ależ tam było zabawnie. Kompletna głupawka. Piknik roku. Lepsze niż tańce na dożynkach. Wsiadam. Jakieś dziecko przybija mi piątkę. Chyba dziś już szóstą. Chyba mnie z kimś mylą. Czy ja utrzymam równowagę? Jest upał i słabo od słońca, a ja nie mam żadnego przygotowania do jazdy po górach. Poza tym to piwo nie było bezalkoholowe. Dookoła mnóstwo dobrych rad („Jeeedź”, „Pedałuj”, „Nie pedałuj!!!!”, „O, dziewczyna!”). Diabeł rży. I znowu macha mi tymi widłami przed oczami, by wcelować w tyłek.
I znowu zjazd. Strażacy pilnujący drogi sugerują zwolnić sentencją „kobieto, szkoda życia” (dwa lata później krzyczeli już tylko „uwaga zakręt”, jakby ktoś nie widział i w ogóle obsługa tak bała się o wszystko jakby przyjechał sam prezydent i w tym tłumie przeprowadzał więc wyborczy). Szosa rzuca się jak szalona, szczególnie, że dookoła sporo dziur (tony żelastwa na siłowni pozwoliły wyeliminować ten efekt). Dalej dla odmiany podjazd. Szosa dalej się rzuca. Jacek wreszcie wpada na pomysł by wepchnąć mnie na górę metodą opracowaną już dużo wcześniej. Trzymając za plecy. CO ZA ULGA! Pojawiają się balony. To nie może być daleko!!! Jacek nie wiedzieć dlaczego zatrzymuje się 100m przed metą, która jest ZAMKNIĘTA, bo zaraz podobno ma tu jechać jakiś peleton. Obsługa wskazuje inną drogę. Po trawie. Wpadam w dezorientację i rozczarowanie. Pan sobie ze mnie żartuje? SAM SOBIE TAM JEDŹ!!! Tyle potu i nie można przejechać przez metę???? Łapię oddech i Majka wygrywa wyścig. Tłum dostał kompletnego pierdolca. My też. Jacek ucieszyłby się tak tylko wtedy jeśli Bułgaria zdobyłaby mistrzostwo Europy w piłce nożnej lub Polska mistrzostwo świata. Ach jacy byliśmy tam szczęśliwi! Co alkohol i kolarstwo potrafi zrobić z człowieka!! Wtedy pierwszy raz w życiu pomyślałam, że może i ja kiedyś wygram jakiś wyścig (choć sama parskam śmiechem to do was: proszę się nie śmiać!!!!!!!!) Tyle. W przyszłym roku TdP dla amatorów (ostatecznie nie pojechałam, pojechaliśmy, z resztą we dwoje dopiero za dwa lata). Świetna, choć nieplanowana „wycieczka”. Choć nawet Zbigniew Bródka stwierdził, że trasa TRUDNA, a Karolak to prawie umarł (w kolejnych latach nazywali ją „arcytrudną”, a ja nie wiedziałam skąd taki pomysł, skoro tam jest po prostu zabawnie). Szosa i góry to połączenie godne polecenia. No… o ile nie szkoda Wam płuc 🙂 Moja miłość do roweru wzrosła kilkukrotnie. Z każdą przybitą piątką każdego dziecka na trasie. (Po latach musiała jednak zniknąć moja miłość do piwa. Ostatnio znalazłam jedno przeterminowane w lodówce…).