Tatry dookoła solo

Tatry dookoła solo

Wpis z czerwca 2016

Od 1,5 miesiąca kilka razy w tygodniu wychodzę na rower i choć ciężko to nazwać treningiem, to jest bardzo fajnie. Od kilku tygodni normalnie jem, śpię i żyje jak każdy inny normalny człowiek. To kluczowe. W kwietniu nie byłam w stanie jechać szybciej niż 25km/h i w ogóle było zabawnie (teraz też jest kwiecień, tyle że 2017, a ja zachodzę w głowę dlaczego nie mogę jechać 50km/h????).

Zaczęłam jeździć. Wszystko od początku. Potem wymyśliłam więc tą dwustukilometrową walkę z bólem (dla niewytrenowanego organizmu ta trasa jest naprawdę trudna i teraz chyba nie chciałoby mi się jej robić 🙂) i samotnością – rzeczami w końcu na co dzień mi najbliższymi (ten umarł, tamten umarł, tamten sobie poszedł w tzw. pizdu, ktoś tam się wyprowadził daleko, może kupię drugiego psa?). A trzeba dodać, że dwa poprzednie razy nie były zbyt miłe i łatwe (może dlatego, że na mtb). Ale tym razem było zupełnie… inaczej 🙂

Przyjemna jazda. Super pogoda. Fajny wyjazd. Solo. Wyszłam z pokoju i pomyślałam, że nie chce mi się znowu jechać na trasę Tour de Pologne, więc pojadę na Słowację. I tak sobie pojechałam. Może nieco zbyt daleko.
Pierwsze 30 czy 40km pod wiatr nie napawało optymizmem. Dalej jednak wyłoniły się WIDOKI. WIDOKI przez duże WU. WI-DO-KI niezmącone czyimś ględzeniem o tym jakie to niewygodne ma siodełko, jakie te góry strome, jak zapomniał kupić picia itd. Ciężko wyobrazić sobie przyjemniejszą scenerię i piękniejszy dzień, szczególnie, że do 130km jest dość… luźno. Krótkie, choć strome podjazdy na początku, jeden długi przez 30km, mało stromy – do zniesienia wycieczkowo, potem fajny zjazd i nizinka. Pod wiatr, choć miał być od wschodu. Wiatr bywa kapryśny. Wszędzie pusto i fantastyczne widoki. Mogłabym na ten temat napisać drugie „Nad Niemnem” (choć nie przeczytałam nigdy całego). Tak więc podróż mijała mi bardzo miło. Grała fajna, dopingująca muzyka, uśmiechałam się mimowolnie do tych miejsc, w których w poprzednich latach już coś rozrywało mi płuca i nie myśląc o niczym i nikim, byłam bardzo zadowolona i WYPOCZĘTA. I chyba naprawdę szczęśliwa. Uwierzyłam w to, że w końcu oprócz ciągłego o tym gadania, zacznę startować w wyścigach. A przede wszystkim niesamowicie cieszyłam się, że wróciłam do roweru. Ciągle pita cola pod sklepem nie smakowała mi nigdy lepiej niż tam na tych wsiach. I chyba nigdy nie byłam z siebie aż tak zadowolona, że wróciłam do normalnego życia i roweru i czuję się bardzo dobrze.

Pierwszy kryzys tego błogiego nastroju nastąpił w Liptowskim Mikulaszu, ale po zjedzeniu połowy karty menu byłam gotowa do dalszej drogi, czyli na ten przeklęty podjazd na Huty. Serpentynki. Gorąco. Stromo (wtedy nie umiałam jeszcze jechać 12% dłużej niż kwadrans). Najgorszy moment trasy. Jawny stały ból. Nóg, rąk, pleców (to się nazywa źle ustawiony rower). Zaczynają się skurcze łydek. Sklep z bananami daleko. Ale obiecuje sobie nie prowadzić roweru, więc jadę 5km/h, ale JADĘ. Zaczynam mówić do roweru. „Planeta, no nie wygłupiaj się, tylko jedź”, „Jedź KURWA noo”. Jeśli nigdy nie wjechałeś/aś na żadną górę wyobraź sobie jak ktoś wbija ci rozżarzone gwoździe w uda, a jedynym sposobem na pozbycie się tego uczucia jest u

ciekać jak najszybciej na szczyt, co tylko potęguje doznania. A potem jest zjazd i zapominasz o tym co było kwadrans temu 🙂 Na górze uznałam trasę za zaliczoną, choć te następne niby małe podjazdy, czyli jeszcze jakieś 50km, po stukiludziesięciu nie są już takie… małe. Tabliczka Zakopane. Właściwie gdyby pod pensjonatem było płasko to jeszcze bym sobie pojeździła 🙂 To był udany dzień. I wcale nie jakiś ciężki. Większość trasy w tlenie (no… może jednak podtrzymującym, ale dalej bez ciągłego zapieku), podjazd Huty tętno 190 przez niekończący się czas. Przede mną jeszcze tyyyyle fajnych, rowerowych dni. Zrozumiałam że da się jeździć samemu i jest bardzo fajnie. Słowem fajnie zamieniłam słowo przykro. Od tamtej pory jestem z szosą praktycznie nierozłączna.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *