Powrót do domu cz. 1 – Prima Aprilis

Powrót do domu cz. 1 – Prima Aprilis

W kolejce czeka kilka niedokończonych tekstów o trasach w Calpe, jak i oczywiście ogólne podsumowanie najciekawszych wrażeń, których szkic zaczyna przypominać wolumin anegdotek o papieżu Polaku, ale… jest coś bardziej na świeżo i dotyczy 31 marca, czyli dnia smutnego powrotu do smutnej, pustej Warszawy i jeszcze bardziej pustego domu. Osoby, które zauważyły pewien chaos w moich wypowiedziach, tym razem utwierdzą się w swojej tezie podwójnie.

Jest 1 kwietnia, choć biorąc pod uwagę zawirowania czasoprzestrzeni ostatnich godzin, to właściwie nic już nie jest pewne tak kompletnie w 100%. Oprócz tego, że Prima Aprilis wszyscy zrobili mi wczoraj.

Czuję się nieco nieswojo z myślą, że jest ranek, choć wygląda jakby było już po Telexpressie i to w listopadzie. Otacza mnie dziwnie biała przestrzeń (i nie są to alpejskie szczyty, o fotografowaniu których myślałam jeszcze o godzinie 11 wczoraj). Jedynym urozmaiceniem jest brązowy piesek i równie kasztanowe odbicie w lustrze. Dziwny wewnętrzny niepokój, który po ustaniu nerwowego drżenia rąk przestał być również zewnętrznym, potęguje się na wspomnienie myśli o tym, że jestem w Warszawie, a była szansa obudzenia się gdzieś pod Stelvio, choć i tak największe zdziwienie budzi fakt, że nie ocknęłam się jednak w znowu Calpe, bo tamtędy prowadziła droga z lotniska w Alicante na lotnisko do Barcelony, skąd udało mi się wylecieć do domu, choć bez bagaży i roweru.

I w sumie nie pamiętam czy ja w ogóle poszłam spać, bo jeszcze o 3 w nocy nie odczuwałam senności żadnej, za to w głowie wymyśliłam setki genialnych, zabawnych (jak dla kogo) złośliwości, którymi mogłabym się z paroma osobami powymieniać, więc korzystając z odosobnienia, pośmiałam się z nich sama hehe. W stylu dla siebie typowym, czyli takim, że, cytując Artura: „całe łóżko się trzęsie”.

Podobno jak ktoś nie umie kończyć, to lepiej niech się za nic nie bierze, ale odnoszę wrażenie, że powyższe zdania mogą być i tak zbyt ciężkie już nie tylko gatunkowo, stylistycznie, ale i logicznie dla osób, które je czytają, więc historię przydługiego powrotu do domu z hiszpańskich macek, które za nic w świecie nie chciały mnie wypuścić, lepiej przedstawiać po trochu i to w małych dawkach.

Zanim znajdę jakieś antidotum na koszmarne otępienie i poczucie wyobcowania w nowym i wymarłym, ale jakby znajomym miejscu, proszę uczciwie o chwilę odpoczynku dla tego dziwnego stanu, choć pierwsze osoby przyjęły już na siebie atak mojego, sama przyznam, osobliwego zachowania, któremu, z pewnymi obawami o własne zdrowie, ze zdziwieniem przyglądam się sama. W kwestii antidotum myślałam o alkoholu, ale w milczeniu, bo rozmowa wydaje mi się zbyt męcząca w sytuacji tak silnego przebodźcowania umysłu.

Tak. Jestem już w Warszawie. Choć gdzie są wszystkie moje rzeczy to szczerze nie wiem… i dopóki nie zobaczę Syrenki nad Wisłą to nie uwierzę w nic… na tę chwilę mam wrażenie, że na Warszawę spadł pył wulkaniczny, zasłonił słońce, a wszystkich mieszkańców unicestwił. Zobaczymy co przyniesie jutro…

CDN
i przyniesie opis tej niezapomnianej podróży…



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *