Znalazłam na Facebooku wpis z 27 lipca 2014 r. i wydaje mi się, że będzie fajnym początkiem opowieści „Dlaczego szosa” i dlaczego nasza wspólna droga jest taka kręta i dlaczego tyle razy z niej zeszłam lub wypadłam, a teraz chciałabym już nie schodzić. Wypaść mogę co najwyżej za barierkę na zjeździe. Mogę dalej być jedyną osobą, która zgubiła klocki hamulcowe. Jedyną, która złapała gumę na trenażerze i jedyną, którą ciągle pytano jak to jest możliwe, ale grunt, to nie schodzić zbyt często z roweru.
W lipcu 2014 jeździłam już rok na rowerze mtb, tak, że wychodziłam na niego prawie codziennie i robiłam duże dystanse. Wtedy chyba nawet nie było jeszcze stravy i wojny o segmenty. Po intensywnym 2013 roku miałam przejechane 100km i 200. Byłam parę razy w górach na MTB. Poznałam wszystkie okoliczne lasy i wszystkich ludzi w nich bywających. Ale zawsze chciałam mieć rower szosowy, który jawił mi się jako coś bardzo szybkiego, niezwykle romantycznego i takiego chyba trochę retro, vintage coś tam. To był rower, którym można zwiedzić świat. I jechać naprawdę szybko. Tak myślałam od wczesnych lat dzieciństwa.
Po ukazaniu się tych paru wpisów, od lat duża część osób nakłaniała mnie do częstszego pisania, czego konsekwentnie odmawiałam, szczególnie w sytuacji, kiedy większość blogów jest kompletnie nudna i zupełnie o niczym. Ale niezliczone wpadki, przygody i rzeczy, które normalnym ludziom się normalnie nie zdarzają ,w końcu mnie przekonały, że może być to treść mniej miałka niż myślałam. Znalazłam tylko kilka dłuższych wpisów, które oczywiście w żaden sposób nie wyczerpują tematu, ale fajnie go nakreślają, pełniąc rolę kamienia milowego w zestawie szosa i ja. Kamienia, który w końcu doprowadził mnie do momentu umożliwiającego utrzymanie się w różnych grupach szosowych.
Będzie też, choć tylko początkowo, o wielu różnych trudnościach, które ostatecznie uczyniły z roweru mojego najlepszego przyjaciela i nauczyły radzenia sobie w tych ostatnich, bardzo urokliwych i ciekawych, ale nie do końca łatwych latach życia, gdzie jak już siedziałam na dnie to zawsze mogłam liczyć na kogoś kto wyrzuci na mnie kubeł ze śmieciami, a kiedy wychodziłam zadowolona i roześmiana na powierzchnię to czułam czyjś but na dłoni. Na dłoni, którą tak wiele razy ktoś musiał trzymać bym mogła zachować swoje dość osobliwe poczucie humoru, swoistą uroczą pierdołowatość, bogaty świat wewnętrzny i zewnętrzny w każdej sytuacji, szeroką fantazję, wyobraźnię i dzięki nim ostatecznie wypływać na powierzchnię.
W oparach absurdu, w smrodzie szpitala, w cieniu drzew na cmentarzu, w słońcu i deszczu, z różnymi śmiesznymi przygodami, z fantastycznymi, zabawnymi ludźmi, jak i z tępymi matołami, ze sporym własnym nieogarnięciem i ostatecznie chyba z dystansem do tego wszystkiego, mogę śmiało napisać, że to treść o tym jak rower pomaga żyć, leczyć z ciężkiej depresji, być szczęśliwym i zachować uśmiech pomimo tego, że często wyglądał on jak grymas człowieka z właśnie przeżywanym wylewem.
Każdy archiwalny wpis trochę przeredagowałam, a zdania w nawiasach pisane kursywą są komentarzami, które dodałam na wiosnę 2017.