Wpis z sierpnia 2016
Poprzedza go inny. 5 tygodni przed tour de pologne 2016
Dojechaliśmy. Pokój mamy na 2 piętrze. Bardzo miły pensjonat. Ma dużo boazerii i super ogród. Tylko w ogrodzie jest 40cm wody. Znowu schody. Zadyszka jak na pierwszym rowerze w kwietniu w czasach liceum. Na zewnątrz 10 stopni. Pada. Tak, w sobotę jeszcze padało. W niedzielę ten deszcz zaczął po prostu napierdalać, a nie padać. Oboje mamy bardzo dobry humor, a ja to wręcz tarzam się ze śmiechu.
Humor oparty na komentowaniu rzeczywistości, pogody, mojego stanu zdrowia, mojego braku formy i pomysłów typu: a może by tak założyć torebki po chipsach na buty, to nie zmokną? Kiedyś pozbieram te wszystkie teksty i napiszę podsumowanie tego jakie to całe kolarstwo jest śmieszne, o ile oczywiście jest się wystarczająco pierdolniętym, a stosunek oczekiwań do możliwości koszmarnie nierówny. Jacek mi mówi, że jeśli komukolwiek gdziekolwiek napiszę, że przed startem wybił sobie zęba to coś tam. Już nawet nie pamiętam czym mi groził 🙂 Dojazd z domu na start. Pomimo podjazdu jest lodowato. Jacek mówi bym jechała z taką intensywnością by się rozgrzać, ale nie… spocić. Do końca dnia nie pojawiła się na mnie kropla potu. Serio. No może jak już siedziałam pod dwoma kołdrami w domu.
Start. Trzęsę się jak galaretka. Jak miś Harribo. Dookoła ludzie w jakichś pelerynkach i workach na śmieci – oby nie zmoknąć. Niektórzy w tych workach wyglądali jak zakon krzyżacki. Poważnie! Tyle tylko, że zamiast mieczy mają rowery. Też się trzęsą i szczękają im zęby. Niektórzy wyglądają jakby, nie wiedzieć czemu, stali tu od wczoraj. Jacek paraduje z siatką na głowie. Inni też. Moje torebki w butach przesiąkają, dzięki czemu but robi się 4x cięższy – od razu lepiej się pedałuje 🙂 Ochraniacze przesiąkły już dawno. A może by tak komuś wrzucić garmina do kieszonki by mieć chociaż tracka? Wpadam w panikę i zaczynam zachowywać się lekko niepoczytalnie. Myślę sobie, kurwa, nawet część startu honorowego jest pod górę, a ty kretynko nie masz siły wejść po schodach bez poręczy. No wyścig kolarski to idealne miejsce dla ciebie teraz. Wymarzone. Lekarz by pogratulował pomysłu. Każdy by ci pogratulował. Dobra. Ruszyli. To znaczy RUSZAMY. Przypominam sobie, że i ja tam stoję.
W tych warunkach nogi nie rozgrzeją mi się NIGDY. Z resztą jak mają się rozgrzać jak ja nie mam siły nimi ruszać? Nie chcę się przewrócić. Przecież mam nowe buty. I one miałyby się porysować? Z resztą przewraca się na zjazdach. A żeby tam być to trzeba najpierw gdzieś wjechać. NIECH MNIE KTOŚ STĄD ZABIERZE!!!!!! Ruszamy. Jest zimno. Jest tak zimno, że pomimo wszystko nie mogę doczekać się… podjazdu. 4 km pod Ząb. Wkurzyłam się tak bardzo na ten cały pech i wszystkich ludzi w pelerynkach, że nogą ciężką jak betonowy słup wyprzedziłam jakieś 30 osób, a potem 50. Pomogło mi w tym pewnie wspomnienie wycieczki wokół Tatr sprzed 1,5 miesiąca. Bo jak można przejechać samemu 200km, a teraz nie podjechać 4?? Gdzie jest Jacek?
Potem doszłam do bardzo błędnego wniosku. Skoro nikt nie wyprzedza mnie to po co ja mam wyprzedzać innych? A jak się zmęczę? A jak mi potem nie wystarczy sił na dalszą trasę? (serio byłam w stanie kiedy 30km wydawało się wiecznością). TO KTO MNIE STĄD ZABIERZE? Matko Boska, ludzie prowadzą rowery. To nie motywuje. Nie dokręcają na wypłaszczeniach (było tam takie płaskie 100m), więc i mi się nie chce, a mam siłę. Nie wiem skąd, ale mam. Tu mi uciekły ze 2 minuty. Zwyczajnie byłam tak zachwycona faktem, że nikt mnie nie wyprzedza, że w tym deszczu jest lepiej niż w szpitalu (a w szpitalu było lepiej niż w domu), aż zapomniałam, że pomimo wszystko, TO JEST WYŚCIG. Wyścig na czas! Naprawdę trzeba być bardzo otępiałym by tego nie ogarnąć 🙂 Na zjazdach ulicami pływają strumienie, a w nich błoto z wesoło latającymi kamieniami, ale tu też dało się jechać szybciej, jednak STOJĄCY (kolejka do zjazdu!!) rowerzyści próbowali uświadomić mi, że nie tędy droga i w końcu zaczęłam naciskać te hamulce. Wcześniej nie mogłam bo zamarzły mi dłonie. A przecież nawet raz się nie poślizgnęłam. Nawet raz nie znalazłam się w ryzykownej sytuacji, a tłum spory. Nie chcę myśleć ile minut tu odpadło. Podczas wleczenia się pod górę też mnóstwo. A można było przycisnąć. O. Trzeba było hamować tylko przed zakrętami. Choć fontanny wody wysokie. Nie wiem czy na stravie zaznaczyć bike czy rafting. ALE JEST. Wyłania się. Gliczarów. Z oddali widzę sznurek spacerowiczów. Ostatecznie robi mi się niedobrze i 30m też przebywam na piechotę. Właściwie to przypomniałam sobie, że to przecież wyścig i zaczęłam nawet biec. Skąd ci ludzie się biorą? Dlaczego jest ich tu tak dużo? Gdzie jest Jacek?
Zjazd do Bukowiny. Wszystkie te pelerynki dalej spacerują po Gliczarowie, więc można jechać normalnie, czyli jednym, własnym torem. Na tych, którzy są już po spacerku, można zedrzeć gardło, bo inaczej nie dotrze, że jazda od krawężnika do krawężnika to głupi pomysł.
I kolejna złota myśl. Jeszcze tylko 3km? Co się będę spieszyć? Poklikam sobie w garmina. Jakby pogoda była bardziej sprzyjająca pewnie zaczęłabym robić sobie zdjęcia. Dalej nikt mnie nie wyprzedza, więc chyba jest wszystko ok, nie? Ostatecznie te 3km jakoś się dłużą, ale dojeżdżając nie mam za bardzo zadyszki. Może dlatego, że jechałam zbyt wolno i skrajnie zachowawczo (w końcu lekarz zabronił mi jakiegokolwiek wysiłku przez miesiąc). Tu kibice dopisali. Bycie dziewczyną w takiej sytuacji ma plusy. Uważam, że ta trasa nie jest trudna. Tu wystarczy jako taka kondycja. W moim przypadku wystarczyła ŻADNA. Właściwie to ja nawet nie musiałabym być zdrowa by pojechać lepiej. Mogłam po prostu nie doznać zaćmienia mózgu. Mogłam zwyczajnie pojechać z 3 sektorem, a nie 6. W 6 żadne koło nie było w stanie pomóc mi jechać szybciej. ŻADNE. Całą drogę spędziłam praktycznie sama, bo grupa się rozlazła i jechała jak na piknik. Strata do 3 miejsca 10 minut. Niby dużo, ale wystarczyło pomyśleć, że to wyścig, a nie wycieczka. Dokładnie wiem gdzie mogłam to nadrobić. Znam tą trasę na pamięć. Nawet w tym koszmarnym stanie, w tym przeraźliwie zimnym deszczu, który zdaje się robić dziury w skórze (dziś już wiem, że grad robi większe) spokojnie mogłam pojechać szybciej.
Dostałam SMSa. OPEN 620 na 1042 (hahahaha, wyczyn!! aaaa!), K 9/39, K2 4/11. Ostatni rok w K2. Wynik ostatecznie fajny, w końcu byłam pewna, że nie wjadę na żadną górkę. Wyścig pomimo warunków bardzo mi się podobał, nie zmęczyłam się aż tak jak planowałam (a trzeba może było…) i mam nadzieję, że będzie fajnym początkiem ścigania się. W końcu ciężko będzie o gorsze warunki i gorszy splot okoliczności niełagodzących.
Planeta za wszystko odwdzięczyła się zardzewiałym łańcuchem 🙂 Dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki i dawali mniej lub bardziej prześmiewcze rady na pokonanie ostatnich tygodni, ale najbardziej tym, którzy ciągali mnie ostatnio na kole.
(Dojście do normalnych parametrów krwi po tych kilku tygodniach zajęło mi ponad pół roku. Dwa tygodnie po wyścigu zaczęłam współpracę z trenerem, który w końcu mnie i moje pomysły jako tako ogarnął. Jak czytam ten wpis to dostaję czkawki ze śmiechu, bo dziś wiem, że nadrobienie 10minut, nawet w górach jest niemożliwe 🙂 ale ludziom żyjących w świecie fantazji i optymizmu może wydawać się inaczej).
P.S. Zdjęcie jest autentyczne i zostało zrobione chwilę przed metą. Ja jestem pierwsza od lewej 🙂