Dlaczego wzburzone morze jest mi bliższe?

Dlaczego wzburzone morze jest mi bliższe?

Stara, zdaje się niby sprawdzona maksyma mówi, że „nieważne gdzie, ważne z kim”. Ale, jak to bywa z głupimi porzekadłami, nie do końca pokrywa się z prawdą. Ważne gdzie i ważne z kim i ważne po co. A jeszcze bardziej znaczące, jak dane miejsce Ci się kojarzy. I z czym. Albo jak czułeś się kiedy miałeś przyjemność tam być. Bez znaczenia jakie to było miejsce.

Miałam siedem lat kiedy pierwszy raz pojechałam gdzieś na tak zwane wczasy. Dzieci z późnych lat 80tych pochodzące z niezbyt zamożnych polskich rodzin tak miały. Ominęły ich „darmowe” komunistyczne kolonie i nie załapały się też na dobrobyt wczesnego kapitalizmu. Jednak gdzieś poprzez zakład pracy i kogoś znajomego, moja jedna z dwóch babć (druga nigdy nie wpadłaby na pomysł zrobienia mi choćby kanapki), załatwiła nam zniżkę na pobyt w Kołobrzegu. Było dużo słońca, ale Bałtyk, jak to Bałtyk. Wiatr, parawany, fale, woda 15 stopni. Ciężko nazwać to tropikami i jeszcze ciężej luksusem, ale byliśmy w posiadaniu pokoju z łazienką. Miałam chyba 8 lat i już wtedy zauważyłam, że jeśli gdzieś jest typowy rozrywkowicz pajac i wyważony, ale zabawny w swym sarkazmie intelektualista, to ten drugi na pewno zwróci na mnie uwagę. I tak zakolegowałam się z Jerzym, którego już nigdy potem nie widziałam, ale cieszyłam się, że nie pozwolił kolegom zrzucić mnie z trzepaka.

Dokładnie pamiętam tamten las, przez który przedzieraliśmy się na plażę, czarne ślimaki bez skorupek, wydmy nakrapiane kępkami cienkich traw i zimą wodę, w której stałam wśród fal, podpierając się kijem. Codziennie zostawiałam go w liściach pewnego dziwnego krzewu czy innych liściach łopianu w parku po drodze i rano znowu po niego wracałam. W swoim fioletowym kostiumie z namalowanym słoniem marzłam w tej wodzie nieprzytomnie, ale cieszyłam się wakacjami. Nad Bałtyk jeździłam dość często. Później kojarzyłam go bardziej z bluzami z kapturem, siedzeniem w śpiworze i piciem wina czy piwa, grą w badmintona czy piłkę przy zachodzie słońca. I oczywiście z koncertem Bon Jovi, którego opis wymagałby oddzielnego wpisu, bo nie czas obecnie na dygresje. Do dziś słyszę dźwięk młotka, który wbija konstrukcję parawanu w jasny, miły dla stóp piasek. Widzę szerokie plaże, a właściwie to jedną i w dodatku nieskończoną, która ciągnie się przez 500km. Czy jest gdzieś podobna? Wątpię. W Kołobrzegu nie byłam już nigdy później. Ale topografię Jastarni znam na pamięć. Teraz jak jestem w jakiejkolwiek nadmorskiej miejscowości zawsze idę do portu. Patrzę jak jest oznaczony, jakie ma światło, jak biegnie jego nabieżnik, jakimi węzłami przywiązano jachty do polerów i gdzie one wkrótce popłyną. Bo tak robiło się właśnie tam. Przynajmniej tak robiłam ja.

Jak wszystkim wiadomo, kiedyś dużo żeglowałam. Widziałam mnóstwo mórz, wiele portów, opiłam się wina i próbowałam rumu w wielu zakazanych zakątkach, speluniastych tawernach, jak i eleganckich miejscach. W niektórych z nich na południu Europy potrafiłam zamówić grzane piwo w grudniu, choć nie mieli go w menu i nie wiedzieli co to właściwie jest. Przeróżne linie brzegowe, latarnie morskie, kutry, jachty. Dorobiłam się sternika jachtowego i certyfikatu radiooperatora. Dziś, gdyby ktoś poprosił, swobodnie wsiadłabym za ster jachtu (na śródlądziu, ale jednak), choć nie pływam już wiele lat. Oprócz życia związanego z „kobietami, rumem i śpiewem” byłam nad wieloma innymi morzami i oceanami od strony plaży. I żadna nie była taka jak te bałtyckie. Ani ciepłe pływy Oceanu Indyjskiego w Kenii, które dosłownie parzyły stopy, zimne Atlantyckie prądy w Kadyksie, ani lodowata woda Norwegii, czy też fale dwóch mórz obijające się o siebie na Skagerraku albo sine morze włoskiego Rimini, w którym kapałam się tylko ja, czy Chorwackie wyspy nie były takie jak dzień spędzony nad Bałtykiem. Z czego to się bierze? Z sentymentu. Na pewno nie z uwielbienia do zimna.

Od dwóch miesięcy siedzę nad hiszpańskim morzem na tzw. Costa del Sol. Piasek nie porywa, bo jest żwirkowaty, a jego kolor raczej szary. Niemniej jednak codziennie rano zabieram jamnika i idę na plażę na spacer. Myślę o Jastarni. O Ajaccio, Calvi, Jorpeland, Kołobrzegu, Skaggen, zimowym Trogirze, wietrznej Wyspie Man, zamglonym i zapadanym Monte Carlo. I wielu innych, zimnych miejscowościach albo i ciepłych, jedynie z tą różnicą, że ja byłam w nich zimą.

Dlatego też kiedy w Hiszpanii spada temperatura, zaczyna wiać wiatr, chmurzy się, a w powietrzu latają drobinki wody, dopiero wtedy czuję się tu swojsko. Chociaż nikomu normalnemu nie kojarzyłoby się to z czymś miłym. Tak samo ciepłe dni utożsamiam z czasami kiedy całe popołudnia spędzało się na zewnątrz, a zawołaniem do domu było całkowite zajście słońca. Do dorosłego życia przeniosłam to w postaci popołudniowych jazd z kolegami, którzy pracę kończyli koło 17 czy 18. Zawsze wyjeżdżaliśmy w krótkich rękawkach i wracaliśmy kompletnie zmarznięci. Bo a to piwko, a to trzeba było pogadać jeszcze pod domem. Lubiłam to zimno. Do dziś, kiedy wszyscy marzną, ja nie mam jeszcze nawet gęsiej skórki. Albo zwyczajnie jej nie zauważam, bo kojarzy mi się pozytywnie. Zimno nadchodzące po wielu godzinach słonecznego ciepła.

W Hiszpanii nie ma deszczu. Nie ma typowej wiosennej aury. Choć pięknie kwitną sady, śpiewają ptaki i wszystko jest intensywnie zielone, to jednak nie jest to samo co polska wiosna. Zwyczajnie nią tu nie pachnie, choć niemożliwego do zapomnienia zapachu kwitnących pomarańczy w Warszawie na pewno nie uświadczę.

Kiedy nad plażą zamiast mew zaczynają latać drobinki wody, robi się chłodniej, a fala zalewa ręczniki i znika słońce wszyscy, to znaczy te 10 osób na przestrzeni pięciu kilometrów, idą do domu. Ja zostaję, patrzę w morze na statki i trenuję psa, rzucając mu patyka. Mam też nadzieję, że kiedy za niecałe 3 tygodnie będziemy na Lazurowym Wybrzeżu, też trafimy na pochmurny dzień (ale następny będzie już sto procent słońca – do zdjęć!). Taki sam, jak ten, kiedy byłam tam pierwszy raz trzynaście lat temu.

Wzburzone morze jest ciekawe. Tak samo jak wielobarwny, wzburzony człowiek. Ci zawsze tak samo lazurowi i płascy kompletnie nigdy mnie nie interesowali. W morzu z falami można poskakać. Fale niosą deski surfingowe. Na wietrze pracują żagle. Skłębione i spienione morze jest siłą napędową tak samo jak człowiek, który ma coś do powiedzenia, reprezentuje sobą jakieś emocje, a w jego życiu przyszło już wylegiwać się i na ciepłych morzach oraz myć głowę w lodowatym norweskim fiordzie. Do morza bez fal można wejść popływać. Szczerze to jednak wolę w basenie.

Ciąg dalszy (o skojarzeniach i postrzeganiu miejsc) na pewno nastąpi.



2 thoughts on “Dlaczego wzburzone morze jest mi bliższe?”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *