Dlaczego akurat ściganie

Dlaczego akurat ściganie

Wpis z maja 2016 (nigdy nieopublikowany)

Ten wpis nie będzie śmieszny. A magiczny świat kolarstwa nie jest w nim ani trochę magiczny ani zabawny. Ale odpowiada na ciągle zadawane pytanie: dlaczego SZOSA? I skąd to się wzięło.

Czasem w kinach puszczają filmy o wielkiej przyjaźni. Zazwyczaj toczy się ona latami, z różnymi przygodami i perypetiami pomiędzy dwoma dość nietypowymi osobami o bogatym świecie wewnętrznym i zewnętrznym. Parę rozstań, trochę nietrafionych romansów, wesela, pogrzeby, a oni ciągle gdzieś tam razem. W pełnym zrozumieniu, często bez słów, gotowi na spontaniczne, całkowicie niewymuszone, poświęcenia dla drugiej osoby. Znałam kogoś takiego przez wiele lat. Miałam, a nie znałam. Zna to się osoby z telewizji.

Kogoś, kto urywał się z pracy by iść w środku dnia ze mną na rower i kogoś kto nie powiedział kompletnie nic, kiedy raz na parkingu zostawiłam jego koła wartość mojej obecnej szosy. Kogoś, czyje dziecko mówiło do mnie „mamo” i pisało w szkole wypracowania na mój temat, kiedy ten oscylował koło tekstu: „Osoba, którą podziwiam”. Kogoś kogo mogłam nie widzieć pół roku, ale zawsze miałam wrażenie, że jest obok i przyjedzie na każde zawołanie. Dziś czasem go widzę jak jadę sama po wiejskiej drodze. I słyszę jak się ze mnie nabija. I jednocześnie się cieszy. W ramach swojego ulubionego powiedzenia „grunt, że jesteśmy razem”, które wypowiadał w każdej chwili bez względu na to czy to akurat był areszt śledczy na Mokotowie czy szpital onkologiczny na Ursynowie. Doskonały nauczyciel dystansu i czarnego humoru.

Psychologia wyróżnia kilka etapów żałoby. Ja uparcie pozostawałam na pierwszym, czyli w niedowierzaniu. Na zasadzie, co ty pierdolisz, przecież on nie odbiera telefonu bo ma wyciszony albo jest zajęty. Albo jedzie rowerem. Albo samochodem. Albo dwa metry pod ziemią może nie być zasięgu. Był wrzesień 2015 roku. Wychodził ode mnie z mieszkania. Białe ściany, brązowe drzwi, kolorowa koszula w palmy i papugi. Kilka dni później mieliśmy wyprowadzić się we trójkę na jakąś włoską wieś i jakby durnie to nie brzmiało, zacząć tam nowe, dużo fajniejsze i przede wszystkim, w końcu wspólne, życie. Kojarzycie taką starą piosenkę „Those were the days”? Jest tu . No. To tak to wyglądało. Miło.

Nie dopił herbaty, zostawiając więcej niż 3/4 białego kubka z IKEA. To istotne, bo może gdyby jednak został te kilka minut dłużej to nie zmarłby dwa dni później na skutek zderzenia z innym autem. Dalej byłam wesołą, śmieszną dziewczyną (wiem, że większość używa słowa: pierdolnięta, serio wiem, bo mi donoszą niektórzy :)), która ma pieska i rower i robi sobie jaja ze wszystkiego i lubi dużo różnych rzeczy i dużo podróżuje. Dalej miałam te same marzenia, te same zabawne historyjki i głupie żarty. Tyle tylko, że już nigdy nie doszłam do siebie. Siedziałam z jakimiś trzydziestoma nożami wbitymi w plecy i jedyne czego się bałam to tego, że ktoś może mi wbić trzydziesty pierwszy. Jak kiedyś ktoś będzie chciał napisać książkę o skrajnym cierpieniu to służę swoją klawiaturą z tamtej jesieni i zimy.

(Jest kwiecień 2017 – nie mam już wolnego miejsca na plecach. W latach 90tych różne rzeczy były sprzedawane przez komiwojażerów domokrążców. Sprzedawali je tak nawet u nas na wsi. Wtedy powstało słowo akwizytor. Ci ludzie chyba właśnie wtedy pokupowali swoje noże. Bo są wyjątkowo tępe.)

Rok przerwy od roweru. Kilka miesięcy wyjętych z życia. Choć może parę razy pojechałam nim do sklepu. Albo na Stadion Narodowy gdzie było świąteczne miasteczko i ciężarówka Coca Coli. Całe życie marzyłam o tym by zobaczyć ciężarówkę Coca Coli, zorzę polarną i mieć… rower szosowy. Zorzy jeszcze nie widziałam. Wypijałam tam grzane wino i wracałam do domu. Razem może 15km. Zmarł mój najlepszy przyjaciel. Najfajniejszy człowiek jakiego kiedykolwiek poznałam i wszystkie próby posiadania kogoś choćby trochę podobnego wyglądały jak szukanie grzybów w marcu w środku miasta. Zmarł tej samej nocy, w którą rozstałam się z kimś równie mi bliskim. Ostatecznie nazwałam ten dzień „Czarny czwartek” i w sumie taka nazwa nawet mnie bawiła. Jednej nocy znikają ci dwie bardzo bliskie osoby. I cały Twój plan. I cały świat. Rano pierwszy raz w życiu zadzwoniłam na pogotowie. Przedstawiłam się i pewnym głosem poinformowałam, że nie mogę oddychać. Proszę po mnie przyjechać. Oby szybko. Nie oddycham, coś mi jest, rozumie pani? Zrozumiała. Oddech przywrócono mi po kilku godzinach. Miarowy po pół roku. Przytyka cię na podjeździe? I tak mało wiesz o nieoddychaniu.

Po kilku miesiącach, które bardzo mocno skróciło mi białe wino, czerwone wino, czysta wódka i wiele innych rzeczy, które robi się w stanie lekkiego obłąkania, przerażającej tęsknoty i beznadziejnego poczucia bezsilności, jakoś w okresie topniejących śniegów i chyba już po raz drugi, przyśnił mi się M. w scenerii mojego pokoju i prawą ręką, z miną ni to pytającą, ni to zatroskaną ścierał kurz z mojego czarnego roweru (szosę kupiłam kilka miesięcy wcześniej). Ostatecznie uznałam, że się ruszę. W końcu całe życie ciągle jeździłam gdzieś rowerem. Bo jazda nim zawsze była czymś, co lubiłam robić najbardziej. Zima była ciepła i chyba właśnie wtedy poznałam te wszystkie fajne drogi między Wilanowem a Górą Kalwarią i nawet przejechałam znowu 100km. W czasie, w którym kiedyś robiłam chyba ze dwieście 🙂

M. został skremowany w tej koszuli w papugi. Dostał ją ode mnie kiedyś na urodziny. Białe ściany, brązowe drzwi. M. wychodzi, widzę go wtedy ostatni raz, poprawia skórzaną kurtkę i mówi: a może jak już wyjedziemy to zaczniesz trenować i ścigać się na szosie? Spróbuj. Do zobaczenia. Odpowiedziałam (z resztą zgodnie z prawdą): jesteś pierdolnięty. I zaczęłam się pakować. Strasznie długo potykałam się w domu o tą nierozpakowaną torbę.

Od tamtej pory staram się nie zostawiać niedopitej herbaty. Od wiosny 2016 próbuję zrobić coś by ścigać się na szosie. Próbuję to dobre słowo. Cieszę się, że w ogóle mogę jeździć rowerem. Nie przeszkadza mi deszcz ani śnieg ani grad ani błoto ani strome podjazdy. Wkurwia mnie tylko to, że wciąż jadę tak wolno 🙂 Każdy deszcz i podjazd z zresztą kiedyś się kończy, a ból jest typowo chwilowy. Czasem nawet przyjemny. Mam wrażenie, że trening bardzo uodparnia. Szczególnie jak nikt cię do niego nie zmusza. Osoba trenera nie ma tu nic do rzeczy. Jedziesz sam, bo chcesz. Nie ma to nic wspólnego z przenikającym bólem każdego milimetra ciała kiedy wszystko co masz znika dwa metry pod ziemią. Albo jest 2km od Twojego domu, ale naprawdę go nie ma. Wzniesie się na szczyt troskliwości i zadzwoni do szpitala czy jeszcze żyjesz. Osobiście się nie pokwapi. Bo ludzie powiedzmy jeszcze o 19:00 są sobie bliscy, ale o 19:15 już nie.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *