Calpe – „You Can’t Hurry Love” czyli formy nie przyspieszysz

Calpe – „You Can’t Hurry Love” czyli formy nie przyspieszysz

„My mama said
You can’t hurry love
No, you’ll just have to wait
She said love don’t come easy
But it’s a game of give and take
You can’t hurry love
No, you’ll just have to wait
Just trust in a good time
No matter how long it takes

Znane? Taka piosenka była, to znaczy dalej jest i ma dość miłą i skoczną melodię. Nadawałaby się nawet do „puszczania” na dożynkach, choć moja dogłębna wiedza na temat historii rocka podpowiada, że Phil Collins nie jest raczej artystą dożynkowym ani też żadna gmina by go widzieć nie chciała na swoim dorocznym spędzie alkoholowo tanecznym. Mam ją na iPodzie i przez przypadek włączyła mi się zapętlona właśnie dziś, bo bez słuchawek miałabym zapalenie ucha już po opuszczeniu płyty lotniska.

Formy też nie przyspieszysz. Powrotu do żywych też nie. W końcu to do mnie dotarło: że nie przyspieszysz. Trwało to LATAMI. Do mnie wszystko dociera tak szybko jak gaz ziemny do Polski. Swoje się nacierpisz i poczujesz jak stukilowy grubas, który zjada dziennie 10 hot dogów z Orlenu, który myśli, że jedzie pod Mount Ventoux, a to ledwie Agrykola w połowie.

Są różne objawy mówiące o tym, że jesteś wykończony, a w Twoim organizmie żyje tylko wczorajsze wino, nie wiadomo skąd coraz więcej tłuszczu (czy jest tu ktoś, kto uwierzy, że ja mam 24% przez co zaczynam czuć się na tłusty ser i to nie szwajcarski, choć wciąż przebywam na granicy niedowagi), który oblewa coraz mniejszą powierzchnię mięśni i to wszystko dawno nie widziało ani witamin ani żadnych minerałów (oprócz siarki, która podobno unosi się nad moim blokiem gdzie kiedyś były jakieś tam zakłady czegoś tam), bo i skąd je czerpać jak prawie pół roku nie jesz.

W szpitalu zasłyszałam opinię, że degradacja układu nerwowego następuje dość podstępnie, gdyż początkowo nie daje objawów żadnych, potem zmienia się myślenie (to jest już bardzo mocno żółta kartka, wręcz głęboki pomarańcz!), a na końcu zachowanie – to sobie zapamiętajcie ku przestrodze. Jeśli więc przestajesz np. jeść i spać (bo nie możesz, a nie, że Chodakowska tak powiedziała na instagramie, więc wrzucasz w siebie tylko sałatę z octem balsamicznym i zagryzasz snickersem ze strachu przed omdleniem) to oznacza jedno: jesteś w dupie czarnej jak węgiel ze Śląska i przekroczyłeś linię, której ponowne przeskoczenie będzie trudniejsze niż odmówienie picia w Sylwestra na imprezie u szwagra, który przyjechał kolejką transsyberyjską prostoz Irkucka. I tak oto odeszła cała moja forma, którą, z sukcesem, mozolnie budowałam bardzo długo. Pozostały wszystkie objawy wykończenia, zaczynając od utraty połowy warkocza i ogólnego braku chęci do czegokolwiek z życiem włącznie lub przede wszystkim. I w takim oto stanie, nieco podbudowanym świętami, przyjechałam do Hiszpanii na rower, gdzie płaska droga wije się głównie po bulwarze i nigdzie indziej. Brzmi trochę jak samobójcza misja plasująca się gdzieś pomiędzy komedią a dramatem. I taka jest.

Pierwszy raz w życiu uznałam więc, że będę się pilnować (i jak to mi niektórzy doradzali: „pilnuj się, szanuj się, ale baw się dobrze!”). Zawrócę do domu jak ktoś będzie mnie ciągnął na „lekką” setkę czwarty raz z rzędu i nie dam się podpuścić kompletnie na nic. Nawet gdybym przez to miała nie poznać tych wszystkich stu świetnych nowych kolegów i koleżanek, bo chyba ci, których mam (a galeria osobowości i osobliwości to świetna) zaczęli mi wystarczać. Albo będę się wlec samotnie przez jakieś pola, skały i sady palmowe, krzaczki z mandarynkami, pola z krokodylami i wyschnięte rzeki zamiast wiecznego uganiania się za znikającym za zakrętem punktem, co doprowadziło u mnie już do starcia szkliwa od zaciskania zębów (choć nie wiem… może szacunek na dzielnicy był jednak wart więcej niż te głupie zęby? :))

I właśnie tego dnia odkryłam (do tego trzeba skończyć ze 3 uniwersytety i to zagranicą, najlepiej na zachodzie), że każdy podjazd od początku do końca można pokonać na małej tarczy (niebywałe!), że średnia nie ma żadnego znaczenia, że droga jest ładna i można podziwiać wszystko dookoła niej zanim zrobi się ciemno, a widno jest wyjątkowo długo, więc 70km można jechać i 4h. I że nie muszę jeździć codziennie, bo na plaży też są atrakcje (na przykład milutki dla stopy piach i jeszcze milsze dla wszystkiego słońce). Brzmi to wszystko jak plan, który w końcu pozwoli mi wrócić do stanu, który tak bardzo lubiłam, choć przebywanie w obecnym jest upokarzające jak przypadkowe wyjście z domu bez spodni.

Także dziś, kiedy jechaliśmy sobie jak dwoje wesołych emerytów (znajomy z racji na dzień „wolny”, ja z przymusu podyktowanego hamowaniem zapędów autodestrukcyjnych), doszło do mnie, że po codziennym zjedzeniu całego warzywniaka, wypiciu odżywczych koktajli (dzięki Magda!), rege białek, witamin 1500% zapotrzebowania dziennego i po zagryzieniu tego polopiryną, sezon 2018 może zostać jeszcze uratowany.  A to otwiera wiele dróg.

„How many heartaches must I stand
Before I find the love to let me live again
Right now the only thing that keeps me hanging on
when I feel my strength, ooh, it’s almost gone”

To jutro plaża. Może w końcu otworzę książkę o java script. Bo powrót do programowania to już chyba mój ostatni pomysł na uwolnienie się od zajętych wielu sobót latem, które ostatecznie chyba nie były takie straszne, skoro dzięki nim mogę tu wczasować 🙂

I cytat na dziś:

Ja: To siodełko jest wygodne? (stukam w twardy jak… nomen omen, karbon materiał)
G.: Nie wiem…. im mniej na nim siedzę i mocniej przenoszę siłę na pedały tym wygodniejsze.

 

G.: O, przesiadłaś się?
Ja.: Tak. Z tamtej strony bardziej wieje, a ja wolę by wiało na ciebie niż na mnie.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *