W kolarskorowerowym życiu już tak jest, że jak planujesz lekkie parę kilometrów, to zazwyczaj kończysz setką, choć bywa też odwrotnie. Jeszcze wieczorem wybierałam się tylko na start i metę (to to samo miejsce, więc większej trudności z odnalezieniem ulicy nie ma) wyścigu Setmana Valenciana, czyli 30km po pagórkach z Calpe do Benidorm, ciastko, kawa, pączek, kilka zdjęć, odszukanie Kasi Niewiadomej, wspólne selfie i do domu.
Po obejrzeniu trasy rundy i spojrzeniu w bardzo słoneczne niebo, padł jednak pomysł, by tę rundę przejechać, co jest przecież przyjemniejsze niż stanie na mieście i to w cieniu, gdzie od razu jest 10 stopni zimniej niż w słońcu. Początkowo nie zapowiadało się to zbyt optymistycznie, a przynajmniej nie dla kibiców zebranych przy starcie. Po ruszeniu wyścigu, jak to zawsze czynię, przejechałam przez kreskę, co wzbudziło ogromne zdziwienie zebranych kibiców i pomruk, w którym na pewno było słychać: o jeszcze jedna, o pewnie się zgubiła, ciekawe co się stało? O czym była mowa, to na 100% oczywiście nie wiemy, bo hiszpański wyjątkowo do mnie nie przemawia i nie wyrażam nawet najmniejszej chęci do jego nauki, choć na wyjazd dostałam sporo literatury i multimediów w tym temacie. Tu muszę dodać, że nie wynika to wprost z mojej ignorancji, tylko z tego, że moje serce na zawsze zostało we Włoszech i to właśnie włoski chłonęłam jak gąbka, a tu równie intensywnie chłonę co najwyżej muffinki z Mercadony, przez które musiałam zacząć wykonywać ćwiczenia bardziej ogólnorozwojowe, nakierowane na utratę tkanki tłuszczowej z okolic brzucha, gdzie te muffinki zapragnęły zostać na dłużej. Wracając do włoskiego: po dwóch latach nauki zapomniałam większości nauczonych zwrotów, bo w Warszawie żyje wyjątkowo mało Włochów… a oglądanie włoskiej telewizji, gdzie mówi się tylko o Berlusconim albo AC Milan niewiele wnosiło do mojego życia (może dlatego, że zawsze wolałam Inter, choć meczów, gdzie nie grają polskiego hymnu, nie oglądam od dawna). Poza tym koleżanka dość skutecznie nastraszyła mnie, że bliższe poznanie jakiekolwiek Włocha wiąże się z późniejszym zamieszkaniem z jego matką, co dla mnie początkowo nie było aż tak przerażające, bo przecież gotowy makaron na stole po powrocie z 5h roweru to nie są znowuż jakieś niewygody nie do zniesienia…
Jak pech to pech i trasa nie wgrała mi się w garmina, więc poszukiwania wyjazdu z miasta pokierowały nas na autostradę, gdzie staliśmy na tych ogromnych połaciach asfaltu z dość tępymi minami zastanawiając się czy te 30 bramek to wjazd czy wyjazd i jak zawrócić by nie skończyć pod TIRem. Potem mnie coś olśniło i przypomniałam sobie, że ja przecież na tej trasie już byłam 5 tygodni temu… i po takim impulsie znalezienie wyjazdu do Finestrat zrobiło się prostsze 🙂 Szczególnie, że w końcu zobaczyliśmy, że trasa wyścigu jest przecież… dobrze oznaczona, a żółte kartki ze strzałkami to nie droga ewakuacji w razie wojny.
Od kiedy byłam tu ostatnim razem zmieniło się jedno: przekwitły sady. To tchnęło we mnie myśli o przemijaniu i tym jaki fantastyczny czas spędziłam tu z Karoliną, w towarzystwie której mój umysł działał na przedziwnych, kojących falach i tak jakby odpoczywał. Jeśli kiedykolwiek myślałeś o tym, że leżysz na przykład nad ciepłym oceanem, w cieniu pod palmą, a lekka bryza jest potęgowana przez kogoś kto macha nad Tobą wachlarzem, tak by Twój drink (ja wyobrażam sobie, że on jest niebieski) nie miał szansy się ocieplić, a w dodatku masz koło siebie sympatyczne towarzystwo, to możesz wierzyć, że ja właśnie tak czułam się w towarzystwie Karoliny, która teraz pewnie zamarza w Gliwicach.
Górski odcinek trasy do Finestrat jest niewątpliwie urokliwy, choć najciekawiej jest na pewno wtedy kiedy gnasz przez skrzyżowania i ronda bez zatrzymania, nie szczędząc sił i cieszysz się, że policja uważa Cię za część wyścigu, więc ostatecznie czujesz się jak w jakiejś kolarskiej wersji „Szybcy i wściekli”, kiedy co chwilę ktoś wskazuje Ci drogę i rozsuwa bramki. Niestety wyścigi nie są tu często… ale fakt, że mogę tak bezceremonialnie zatrzymywać sobą ruch i czuć jak od pędu podskakuje mi warkocz na plecach, tak że mało się nie rozwiąże, przez kilka chwil mocno podniósł mi adrenalinę, dodał parę wattów, a co za tym idzie, przywiał myśl o powrocie do treningu (i w konsekwencji do ścigania), ale na szczęście po mocnym zakwaszeniu nogi, ta myśl odpłynęła wraz z rozpuszczającą się bitą śmietaną na naszych naleśnikach stojących w słońcu. Obtarte udo, zakwasy po zeszłodniowej pieszej wycieczce na zamek w Alicante (nie róbcie czegoś takiego swoim nogom!) nie dawały chwili spokoju, więc pierwsze, co pomyślałam zaraz za jeziorem, to by jechać jak najszybciej to i niedogodności szybciej się skończą. A że przy okazji wszystkich wyprzedzę wyglądając jak wściekła wariatka pogryziona przez osy, to inna bajka, ale miło tak sobie przypomnieć, że znowu mogę kogoś wyprzedzać…
Uganianie się za wyścigami po zamkniętych drogach to niewątpliwie świetna zabawa, tym bardziej, że to był pierwszy typowo damski wyścig, który widziałam na żywo. Tu na pewno pojawia się pytanie dlaczego był aż tak porwany? Przodem pojechało kilka dziewczyn, po kilku minutach dwie duże grupy i przez dobry kwadrans zjeżdżały się pojedyncze sztuki, które zwyczajnie umierały (może dlatego każda z nich miała własnego pilota, który nie pozwalał stać nawet na poboczu, by ta jednoosobowa część wyścigu przejechała?), choć w tych swoich ostatnich chwilach zdążyły odmachać i uśmiechnąć się, bowiem ja przecież dalej stałam i coś tam krzyczałam i biłam im brawo z całych sił, choć wiedziałam, że jadą już tylko po to by zaliczyć etap – tu mały wtręt dla osób, które uważają, że to kompletna wieś tak stać przy drodze i kogoś dopingować: otóż nie. Jednak nie mam zamiaru rozwijać tej myśli, bo nie wiem jakich argumentów użyć. Może tylko takiego, że jeśli się gdzieś już jest to warto korzystać z atrakcji tego miejsca, a wyścig kolarski niewątpliwie do takich należy. Na koniec odnalazłam Kasię, która na pytanie: i jak tam? Odpowiedziała: a daj spokój. Na co ja: ale chociaż widoki ładne, co zostało skwitowane: niewiele widziałam 🙂 Kasia to przesympatyczna dziewczyna! Choć jej drobność i szczupłość przeraziła nawet mnie i obiecałam sobie, że już koniec z tymi muffinkami… Ale chyba miałam pisać o trasach… także zapraszam do kolejnego wpisu!