Calpe – pierwsze dni

Calpe – pierwsze dni

Jestem tu już kilka dni. Nie wiem dokładnie ile, bo liczenie czasu nie jest mi za bardzo na miejscu potrzebne, ale ustawiłam przypomnienie o locie powrotnym. Zauważyłam również, że można gdzieś iść bez telefonu, nie włączać internetu i w ogóle nie interesować się niczym. To tak jakbyś miał blender ustawiony zawsze na maksa (u mnie to jest 12), a nagle przestawiasz go na prędkość 1.

W takim trybie funkcjonuje tu mój umysł i nogi chyba niestety też… choć walczą!  Wszędzie jest ładnie, miło i spokojnie, więc można się wlec ile dusza zapragnie. Nie wiem jeszcze jak zniosę widok z okna, który mam w Warszawie, skoro tu ogromne okno mieszkania na 8 piętrze wskazuje mi co rano i co wieczór (i cały dzień też) morze, plażę, miasto w oddali, skały, mewy i coś tam jeszcze. A rower. Bo wystawiam go na balkon, by wiedział, że jesteśmy poza domem i też złapał trochę słońca. Bulwar schodziłam już w każdą stronę. Poza spacerami służy mi on do robienia rozjazdu, bo ciężko uświadczyć lepszą płaską drogę w okolicy.

Czas mija leniwie, kawa smakuje dobrze, mam sporo książek, ładny ręcznik plażowy, fajne adidasy i czysty rower bez błota chlapiącego na twarz. Paska tętna nawet nie zakładam, bo boje się, że padnie mu szybko bateria od zbyt dużej intensywności uderzeń. Test FTP robiłam w czerwcu, więc i pomiar mocy niewiele mnie tu oświeci, bo i tak w sumie mam zakaz uprawiania sportu do kiedyś tam. I oczywiście codziennie zjadam puszkę kukurydzy, zupełnie jak orzeszki, bo uważam, że lepszej kukurydzy niż w Hiszpanii nie ma nigdzie.

Nigdy nie myślałam, że czas można spędzać tak szczęśliwie, tak kompletnie mieć wszystko gdzieś i tak szybko zapomnieć o swoim życiu, choć Freddiego mi brakuje. Pod koniec wyjazdu zacznę myśleć o przeniesieniu tej filozofii do Warszawy.

A tymczasem żeby nie było, że wcale nie jest tu kolarsko. Otóż jest. Spotkałam parę osób, które są tak miłe, że potrafią na kogoś zaczekać, co jak wszyscy wiemy, nie zdarza się często. Trudno kogoś nie polubić, jak jest tak uprzejmy, że proponuje zdjęcie oliwki z własnych nóg do nasmarowania Twoich skrzypiących pedałów. Takie coś z niczego. Miło i klasycznie. Jak torcik wedlowski. Albo jak zabraknie im pieniędzy na zapłacenie za kawę 50km od domu i trzeba to jakoś wyjaśnić kelnerce…

Ostatecznie zawsze lepiej kojarzy się i zapamiętuje na lata te momenty, kiedy trzymasz się za brzuch, zapowietrzasz ze śmiechu i by sobie ulżyć turlasz się po kanapie, niż te wszystkie inne chwile, kiedy masz mnóstwo siły, robisz milion interwałów, wracasz co do sekundy do domu, by zrobić plan i idziesz spać o wyznaczonej porze. Bo tak zakłada trener czy tak każe do domu wracać żona, by oglądać z nią „Kuchenne rewolucje” i trzepać dywany 3x w tygodniu. Albo kiedy siedzisz w pracy, by kupić sobie nowe combi, którym i tak jeździsz tylko po mieście.

Wolność to piękna sprawa. Właściwie to jest chyba moje ulubione słowo. Choć mogłabym być zdrowsza i tej siły mieć więcej, to jednak plusów dodatnich jest tu o wiele więcej niż można było sobie założyć. I naprawdę nie mam pojęcia jak wrócę do domu. I w ogóle po co miałabym to robić też nie wiem. Mam też nadzieję, że kiedy odwiedzi mnie moja mama i zobaczy z okna auta wijące się drogi, góry z bliska i z oddali, mieszające się z morzem, to wreszcie zrozumie dlaczego można żyć i chodzić do pracy głównie tylko po to, by móc jeździć na rowerze w nowych zakątkach świata.

I do zobaczenia na trasie. Trochę się tu pokręcę 🙂



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *