W Calpe zadomowił się listopad. Tylko nieco bardziej słoneczny. Nie wiem ile dni słonecznych w Polsce jest w listopadzie. Możliwe, że nie ma żadnego. W moim ostatnim listopadzie na 200% nie było nawet pół takiego dnia. Tu dalej jest prawie każdy, ale termometr, po pokazaniu 10 stopni, nie wysila się już bardziej. Czyli by czytać książki na plaży, muszę chodzić w kurtce. Puchowej… ale czyż nie lepiej siedzieć w takiej kurtce, opartym o plamę i przekładać kartki książki niż czekać na tramwaj na Rondzie Daszyńskiego i zamarzać? Bez książki. Bez plaży. Bez widoku morza. I bez szumu tego morza. Właściwie ja morze kocham chyba tak samo mocno jak kolarstwo. Chyba. I nigdy nie zapomnę jak zobaczyłam morze po raz pierwszy. Nigdy! Albo kiedy przez 3 dni na Atlantyku widziałam TYLKO morze…
I taki oto nieco bardziej szary, rześki dzień wybrałam się na lekką 50tkę (jak piszę niekolarskim znajomym, że „dziś idę na lekkie 50km po górach” to nie wiedzą której części zdania nie zrozumieli 🙂 i zawsze każą powtarzać i tłumaczyć – jesteście słodcy, naprawdę 🙂 🙂 🙂 ). Lekka jazda to taka, która ma średnią 20-22km/h w tutejszych warunkach mocno pofałdowanego terenu… Ostatecznie wskoczyło 26, więc, jakby nie patrzeć, lekka nie wyszła. 50tka też nie, bo na horyzoncie pojawili się znajomi, którzy postanowili sprawdzić przy ilu wattach odpadają ramiona korby, a ja, nie wiedzieć dlaczego, pojechałam za nimi… odpowiadając na pytanie: „a dokąd ty jedziesz”, „a prosto”. Bo nigdy nie wiem gdzie ja tu jadę, gdyż celem jest sama droga. O tym, że wycieczka nie będzie należała do niedzielnie lekkich, zorientowałam się, kiedy mój pomiar wskazywał 505 wattów (i chwilę utrzymywał – to kluczowe). I w ten sposób, kiedy mijaliśmy kolejne sady kwitnących na różowo migdałowców, po ponad trzech tygodniach w Hiszpanii, 760km przed siebie i prawie 13tys. km w górę pierwszy raz… zapiekła mnie noga.
Przypomniałam sobie na czym polegała moja dotychczasowa jazda sprzed przerwy… Jak to kiedyś ktoś do mnie powiedział podczas bardzo wietrznej „przejażdżki”: „Albo trzymasz koło i najwyżej umrzesz albo puszczasz i wracasz sama, więc też umrzesz, tylko pół godziny później”. Plus tego wszystkiego jest taki, że mozolna jazda, bez szarpania, bez sprintów, bez sił na siłę, bez powtarzania podjazdów, bez czegoś tam jeszcze też na siłę, za to z dużą ilością odpoczynku, jazdami górskimi przeplatanymi plątaniem się po mieście, częstym używaniem małej tarczy i jeszcze częstszym patrzeniem na moc (wciąż nie mam odwagi wyjąć paska tętna z szuflady…) powoli pozwala mi wrócić na właściwe tory. Polecam! O szczęście niepojęte… sezon nie będzie zmarnowany!
Jest to jedna z pozycji bardzo pozytywnych rzeczy, które mnie spotykają podczas tego solo wyjazdu. A solo wyjazdy, szczególnie tak długie, kiedy nie ma obok Twojego pieska, Twoich kolegów, Twoich przyjaciółek, Twojego ulubionego baru, Twojego ulubionego piwa (jest Quinness w miłym towarzystwie!) i w ogóle nawet nie masz z kim porozmawiać przy porannej herbacie (jakbym w domu miała…), są bardzo dobrą podróżą wgłąb siebie. O tym kiedy indziej, ale na pewno prosta radość z tego, że codziennie po jeździe mogę sobie powiedzieć, że nie zabiłam się na zjeździe lub nie wyleciałam za barierkę (no… parę razy mało brakowało…), obcy ludzie dookoła milu, a przede wszystkim kolarski „plan bez planu” działa, jest czynnikiem mocno uszczęśliwiającym. Pamiętam bowiem bardzo dobrze jak się czułam, jakie miałam dreszcze, tachykardie, halucynacje, jak mokra była szmata, którą trzymano mi na czole w celu otrzeźwienia i jak nieprzyjemne było ogólne wyczerpanie po 16 dniach codziennej jazdy w Andaluzji z 2 dniami wolnymi i jaki miało to wpływ na mój cały rok i zmarnowany wyścig sezonu. Tu, pomimo sporej pracy nóg i wrzuceniu serca na większe obroty, dalej czuję się jak na wczasach. Nie na zgrupowaniu. A oddech coraz głębszy. Kolejny raz wychodzi na to, że najlepiej nie słuchać nikogo i robić wszystko po swojemu… ostatecznie to chyba ja wiem najlepiej jak się czuję i kiedy na widok roweru robi mi się niedobrze.
Dziś powstało nowe powiedzenie. „Kupić bilet w 2 rzędzie” to nic innego, jak jechać na kole 🙂 Są oczywiście jeszcze tańsze, dalsze rzędy 🙂 i jest „Rysowanie ośmiornicy”. Ośmiornica to ślad jazdy rozjazdowej.
Czasem zastanawiam się SKĄD mi to wszystko przychodzi do głowy.
Chyba powinnam zostać scenarzystą. I od razu dekoratorem planu zdjęciowego.
Na szczęście w pracy fotografa kreatywność też się przydaje…