Matkoboskohimalajsko!
Pasja.
Według wszystkich forum nie można jej komuś zabierać, ograniczać, dawać rad i to pod żadnym pozorem. To po części prawda, Ale…
Jako człowiek posiadający to najmodniejsze ostatnio w internecie hasło, często bywam w górach. A to sobie świeci słońce, a to wieje wiatr, pada grad, deszcz, śnieg, coś tam. Różnie. Skrajnie fajnie jak na słonecznym bulwarze Los Angeles lub skrajnie beznadziejnie jak na dworcu w Sosnowcu. Ale jest i tak dość przyjemnie (wszędzie gdzie jesteś z własnej woli powinno być przecież przyjemnie, o przymusie nie rozmawiamy, gdyż wszelką formą przymusu zwyczajnie się brzydzę jak czymś wyjątkowo obślizgłym), na wskroś romantycznie i w ogóle filmowo (o ile ktoś lubi filmy takie jak np. „Siedem lat w Tybecie”, w którym Nanga Parbat i okolice po części udaje góra, pod którą też byłam, a to prawie jak być w Himalajach, z których zrezygnowałam na miesiąc przed opłaconym wyjazdem, bo rozum chwilowo wrócił mi na miejsce, ale potem znowu odszedł i tak w kółko migruje jak morskie pływy, które aktualnie nanoszą mi niezbyt estetyczne, trochę zgniłe algi na plażę pod domem, tzn. mieszkaniem).
I tak sobie jadę, wyduszając jakąś ostatnią moc z nogi i cisnę manetkę w poszukiwaniu jeszcze lżejszego biegu, który nie istnieje. Mija tak czasem 3, czasem 5, czasem 30 kilometrów pod górę (dla osób, które w życiu najwięcej przejechały równowartość po płaskim i to w kilka godzin, jazda non stop tyle pod górę może wydawać się dość nierzeczywista, ale serio – zdarza się i wpływa na pracę umysłu w danej chwili), często skupiając się już tylko na oponie przedniego koła, zamiast podziwiania widoków dookoła. Wstaję, siadam, wstaję, siadam. I zawsze tego typu odosobnienie, te wszystkie chwile szlifowania własnej cierpliwości i wytrzymałości pomieszane z niemałym wysiłkiem, ciągnącym się czasem i twarzą zasoloną jak Wieliczka, nasuwają mi pytanie: jakby to było mieć rodziców? Jak to by do cholery było gdyby ktoś przez całe życie po prostu przy mnie był. To jest zagadka dla mnie tak skrajnie niejasna i tak silnie owianą tajemnicą jak to jak wygląda jednorożec lub PIT z 50 różnych mniejszych PITów wypełniony poprawnie za pierwszym razem bez korekty.
Już nawet nie teraz, ale 15-20 lat temu. Nie w Himalajach, zaświatach czy chuj wie gdzie pod pretekstem PASJI, pracy, kaprysu, lenistwa czy wizji ciekawszego życia gdzieś tam. Jestem w stanie wyobrazić sobie wszystko. Choćby i to, że zostaję prezydentem i połowa BORu zaczyna jeździć na szosie, a reszta nie musi, bo uczy się wychowywać jamnika albo wymienia tapety w pałacu na bardziej w moim guście. Mam mentalne siły i sporą wyobraźnię, by napisać sobie w 10minut mowę dziękczynną po odebraniu Nobla w każdej dziedzinie, o której mam jakiekolwiek pojęcie i nawet wiem w co bym się tam ubrała. Ale nigdy, nawet te bardzo otwarte przestrzenie i wydłużający się czas, nie są w stanie wygenerować mi odpowiedzi (choć myślę o tym prawie bezustannie) gdzie i kim bym teraz była mając matkę i ojca na wyciągnięcie ręki. Kogoś kto pograłby ze mną w badmintona po szkole lub siadł do stołu do obiadu. Pokazał świat, który musiałam cały poznać sama, gubiąc się w nim z płaczem miliony razy, i wytłumaczył mądrze jego zawiłości. Albo w ogóle zapytał co u mnie słychać i miał jako taką ochotę tego wysłuchać. Na pewno byłabym kimś innym. Lepszym, fajniejszym i szczęśliwszym. I zdrowszym. A potem zaczyna się zjazd i moje myślenie przechodzi w tryb „ja latam!!” i przez chwilę mogę żyć normalnie, bez kotłujących się pytań, które będą mnie męczyły do samej śmierci. Bez względu na to czy to Hiszpania czy Himalaje czy właśnie orientuję się na płaskim Mazowszu, że mam 70km do domu, puste kieszonki, a portfel został na na blacie w kuchni. Wszędzie towarzyszy mi ta pierdolona, enigmatyczna zagadka. Czy ja bym tam wszędzie siedziała sama gdybym od zarania formowania się mojego układu nerwowego i myślenia wiedziała jak to jest kogoś mieć i uważała to za normalne.
Może takie samo zadaje sobie chłopiec (teraz już raczej mężczyzna) z pewnego zdjęcia, na którym obok stoi najbardziej groteskowy laureat pokojowego… Nobla w historii i liczy, że chłopiec uśmiechnie się uroczo do fotoreporterów, bo właśnie dostał jakąś poduszkę ze zwiniętą flagą i mundurem po ojcu. I uścisk dłoni. Trzeba stać i cieszyć ryj i czekać na fanfary. Lata praktyki potrafią nauczyć udawania cieszenia się na zawołanie.
Odnoszę wrażenie, że część ludzi, tak żarliwie broniąca wszelkich PASJI (i innych argumentów usprawiedliwiających spierdolenie komuś życia), samotne dzieciństwo widywała równie często, jak te ośmiotysięczniki i inne PASJO…nujące zjawiska świata (dla wielu ludzi takim pasjonującym zjawiskiem jest np. praca od świtu do nocy, ale za to PZA nie daje odznaczeń i nikt nie buduje pomników) 😐 Czyli klasyk: w dupie była, gówno widziała i gówno wie. Dzieci tych wszystkich hipsterskich lekkoduchów himalajskich niestety zobaczą i poczują to zjawisko przeszywającej samotności na własnej skórze równie mocno jak ja kiedyś słońce na równiku, kiedy nie posmarowałam się żadnym filtrem. I życie będą mieć tak samo udane, choć nie z wierzchu, bo jest duża szansa, nauczą się szczerzyć zęby do ładnych zdjęć. Albo nawet zostaną fotografem, jak ja, który takie twarze chwyta w kadry.
Dobrze, że w Calpe nie ma tak długich podjazdów.
I szkoda, że w te Himalaje nie pojechałam.
Za to fajnie, że jestem tutaj. Bo umieram jakby mniej niż w Warszawie.
A jak wrócę to chyba zapiszę się w końcu znowu na tego badmintona…